wyprawa do Azii - relacja

Organizujesz imprezę, szukasz pilota lub drugiego samochodu dla towarzystwa, itp
Awatar użytkownika
LSD
4X4 Szczecin
Posty: 2528
Rejestracja: sob 17 mar, 2007
Lokalizacja: Dobra

Postautor: LSD » pn 25 maja, 2009

Właśnie. Co to za przerwy !!

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » wt 02 cze, 2009

19 sierpnia 2008

Kolejną wyczerpującą czynnością w czasie niniejszej wycieczki było wstanie tego dnia o godzinie 6. O 6:30 odbyła się imitacja śniadania, znaczy śniadanie po chińsku. Bezsmakowe ogórki, przepaskudne tofu, orzeszki niesolone i chleb. Później na stół weszła jeszcze miska wodnistego ryżu, który miał w sobie jeszcze mniej smaku niż ogórki. W dalszej kolejności podano jeszcze jajka ugotowane na twardo, bez grama soli oraz kiełki bambusa. Nasze polskie żołądki poczuły się do głębi urażone i zadowoliliśmy się tylko jajkami i chlebem. Parę chlebków zabraliśmy też na drogę.
O 7 rano wyruszyliśmy do Kashgaru. Towarzyszyło nam przepiękne niebieskie niebo.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Ja się czułam już znacznie lepiej i mogłam już uczestniczyć w podziwianiu widoków. Wspaniałe krajobrazy tak nas urzekły, że nie omieszkaliśmy się zatrzymać na dłuższą sesję zdjęciową.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Po sesji nastąpił moment wyjątkowy i mistyczny. W samym środku Azji, na bezdrożach Chińskiej Republiki Ludowej Paweł wydobył z zakamarka plecaka polską konserwę typu mielonka wieprzowa. Zaczęliśmy pałaszować ją uznając za najwspanialsze delicje na świecie. Po chwili czarowny aromat dotarł do czujnego nosa Jojny. Ze wzruszeniem poprosił nas o odrobinkę. Podzieliliśmy się tymi pysznościami, później jeszcze kilka osób się skusiło na smakołyk. Ależ to był pyszności! Po tych wszystkich baranach i krowach, smakowitych oczywiście, zwykła polska mielonka ze świni urosła do rangi kulinarnego arcydzieła. Przy takich rewelacjach ledwo zauważyliśmy, że nasz kierowca autobusu zatrzymał pojazd, złapany za jazdę z nieprzepisową szybkością...
Po kilku godzinach kiszenia w autobusie dojechaliśmy do Kashgaru. Powróciliśmy do tego samego hotelu w którym rezydowaliśmy wcześniej. W naszym nowym pokoju pierwszym widokiem jaki się nam ukazał był niedopałek papierosa... Pokojówka, którą (na migi rzecz jasna, bo mówiła tylko cing-ciang-ciong) poprosiliśmy o uprzątnięcie pokoju, miała minę która wyraźnie mówiącą, że uznaje nasze burżujskie zachcianki za bzdurę największego kalibru.
Po krótkim odpoczynku udaliśmy się na bazar, aby kupić ujgurskie noże. Wyszliśmy o bardzo głupiej porze, było niemożliwie gorąco i na dojście do celu zużyliśmy 2 litry płynów i 7 przerw na odpoczynek. W końcu dotarliśmy na targ. Lawirując między pachnącymi stoiskami z szafranem, a słoikami z suszonymi wężami, doszliśmy do bosku z nożami. I tu się zaczęła polka. Na początku sprzedawca pokazał nam najgorsze barachło. Pokręciliśmy przecząco głowami, pocmokaliśmy z niechęcią. Sprzedawca zrozumiał, że chodzi nam o coś lepszego i zaczął wyciągać coraz lepsze egzemplarze. Po dłuższej chwili polegającej na przeczekiwaniu aż wyciągnie z zanadrza coś naprawdę ekstra, wybraliśmy 3 najlepsze wedle naszego mniemania sztuki. Sprzedawca zaproponował nam drogą pisemną 500 juanów (ok 70 PLN-ów). Paweł złapał za długopis i napisał 300. Ujgur dotknął wtedy czoła Qśmy, żeby się upewnić czy nie ma gorączki. Zaproponował 490 juanów, a Paweł dalej nie chciał podwyższyć stawki. Kilka minut trwały ostre targi, Paweł zgodził się nawet podwyższyć cenę do 350 juanów, aż w końcu sprzedawca oznajmił „you kill my family!”. Jego łamana angielszczyzna od początku niezmiernie nas bawiła, gość miał niesamowitą fantazję. „You price, my price” mówił co chwila pukając palcem wskazującym to na Pawła to na siebie. Po tym tekście o zabiciu rodziny niską ceną, postanowiliśmy przyspieszyć negocjacje. Wykonaliśmy zgrabny tył zwrot i zaczęliśmy odchodzić udając brak dalszego zaciekawienia zakupami. Wtedy, zgodnie z przewidywaniami i tradycją sprzedawca krzyknął „wait!”. Stanęło na tym, że za 400 juanów dostaniemy, 3 noże, 3 pochewki do nich oraz naszyjnik dla mnie.
Zmęczeni poprzednim spacerem, a później ostrymi targami, postanowiliśmy wrócić do hotelu taksówką. Kierowca był Ujgurem i fanem muzyki folklorystycznej, mieliśmy więc okazję posłuchać oryginalnych ujgurskich brzmień. Bardzo nam si ę podobały, niestety nie udało nam się zakupić żadnej płyty ani kasety.
Pod wieczór nastąpiło kolejne ciekawe wydarzenie. Chińska agencja, przez którą załatwialiśmy chińską część naszych wojaży, w ramach przeprosin za to, że nasz pobyt był krótszy niż zakładał plan i w dodatku nie wjechaliśmy samochodami, zaprosiła nas na kolację. Restauracja była bardzo elegancka, większość potraw była pikantna, znalazła się jednak łagodniejsza ryba, jakaś wołowinka z warzywami i oczywiście kaczka po pekińsku, bardzo pyszna.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Zajadaliśmy się bez żadnego umiaru. Jedyne co na stole było niedobre to alkohol. Chińczycy podali nam coś, co zachęcająco pachniało pomarańczami. W smaku natomiast było straszliwe, w dodatku dokładnie wypalało przewód pokarmowy i wywoływało opuchliznę na ustach.
Do hotelu powróciliśmy o 20. Pogadaliśmy jeszcze chwilę z Agnieszką i Jojną, po czym położyliśmy się do łóżka. Nazajutrz mieliśmy ruszać o 5 rano...

Awatar użytkownika
qsma
Weteran bezdrozy
Posty: 3018
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin
Kontaktowanie:

Postautor: qsma » wt 02 cze, 2009

należy dodać ze wedle chinskiej tradycji ów napój podano nam cieply ( temperatura pokojowa bez klimy). podobno to najdroższa wóda chinczyków. heheh
patrol GRRRRRRR 4,2 +35 BFG MT

http://www.martechszczecin.pl

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » wt 09 cze, 2009

20 sierpnia 2008

Hotel opuściliśmy w totalnych ciemnościach. Po pobudce o nieludzko wczesnej godzinie byliśmy tak nieprzytomni, że prawie natychmiast po zajęciu miejsc w autokarze, większość usnęła. Po dwugodzinnej drzemce można już było bezpiecznie otworzyć powieki. Widoki były urocze, ale szczerze mówiąc, tyle się żeśmy już tego naoglądali, że te majestatyczne góry skąpane w słońcu zaczęły się nam już troszkę nudzić.
Obrazek
4,5 godziny po wyjeździe z Kashgaru dotarliśmy do przejścia granicznego w Irkeshtam. Stęskniliśmy się już strasznie za Bizunem i nie mogliśmy się doczekać kiedy go ujrzymy. Zastanawialiśmy się też, czy Chińczycy nas chętnie wypuszczą.
Jeszcze na dworzu powitało nas 3 panów. Pierwszy sprawdzał paszporty, a dwóch pozostałych robiło coś strasznego. Lustrowali bagaż i ludzi wykrywaczem metalu. Nas ta sprawa bardzo frapowała, mieliśmy bowiem w rozsiane po plecakach 3 ujgurskie noże...
Na pierwszy ogień poszłam ja. Oczywiście mój plecak pikał. Z lekką obawą otwierałam plecak i nagle spłynęła na mnie ulga...Z szaloną satysfakcją wyciągnęłam z plecaka reklamową tablicę rejestracyjną PB Auto.
Już w pomieszczeniu trzeba było wypełnić departure card. Całe szczęście, że obok krzaczków był normalne literki, bo inaczej byśmy pewnie z tych Chin nie wyjechali. Po wypełnieniu karteczki należało kolejnemu panu pokazać paszport. Później bagaż szedł do prześwietlenia. Na następnym stanowisku była kolejna kontrola paszportów, wpis do komputera i wbicie pieczątki.
Fotografa wyprawy, Osucha zabrano do bocznego pokoiku. Na szczęście nie na rewizję osobistą, tylko na sprawdzenie zawartości laptopa. Celnik wyjątkowo dokładnie sprawdzał wszelkie pliki graficzne. Nie wiadomo ile czasu przeglądałby parę tysięcy zdjęć, jednak w pewnym momencie stanowczo zamknął laptopa i oddał naszemu koledze.
Tymczasem Pawła, Gosię i Kajmana zatrzymali przy okienku i doszukiwali się czegoś w paszportach. Reszta po okazaniu przy wyjściu pieczątki w paszporcie mogła spokojnie wyjść. Wkrótce wyszli wszyscy. Widać celnicy nie doszukali się niczego ciekawego w 3 paszportach. Panowie poszli po maszyny. Bardzo ucieszyliśmy się, kiedy w końcu ujrzeliśmy naszego poczciwego Patrolka.
Obrazek
Niestety, powiększyło się pęknięcie na szybie. Powstało jeszcze w Rosji, przez kamyczek wystrzelony spod AT-ka Kajmana. Kajman miał podobne uszkodzenie spowodowane przez nas.
Zapakowaliśmy bambetle, motocykliści podolewali benzynę do baków, bo tajemniczym sposobem motory okazały się być kompletnie bez paliwa po 74 km drogi z Sary-Tash.
Obrazek
Obrazek
Na drugim chińskim stanowisku po pokazaniu paszportów przepuszczono nas dalej. Sytuacja powtórzyła się na pierwszym poście kirgiskim.
Na końcu świata,
Obrazek
Obrazek
czyli drugim poście kirgiskim zabrano nam paszporty. Kirgiscy celnicy obejrzeli pojazdy i kazali czekać. Po długiej chwili w końcu mogliśmy wejść do budynku. W pierwszym pokoiku było coś w stylu kontroli sanitarnej, weterynaryjnej czy jeszcze tam jakiejś innej dziwnej. Przejrzeli paszporty, wbili pieczątkę, po czym oburzony celnik zapytał gdzie są moje okulary. Doszczętnie osłupiona, już chciałam zapytać o co mu u licha chodzi, kiedy zrozumiałam o co chodzi. Na zdjęciu w paszporcie jest przecież 15-letni wypłosz w okularach...
Pokazałam palcem na oko i w pięknej mieszance polskiego, ruskiego i migowego wyjaśniłam mu, że noszę soczewki. Uszczęśliwiony facet westchnął „ach, ljensy”, po czym wypuścił mnie dalej. W drugim pokoiku zostaliśmy zapisani do kajeciku. Na kolejnym poście oglądnęli nam tylko paszporty i wpuścili do Kirgizji.
Dalsza część drogi była koszmarem. To coś łączące Sary-Tash z Irkeshtam na pewno nie zasługuje na miano drogi. Dopóki się dało jeździliśmy po bokach, przez pagórki, później jednak już nie było wyboru, musieliśmy wrócić na główny trakt i od tego momentu nasza prędkość nie przekroczyła 30 km/h. Jedynie widoki trochę rekompensowały tą katorgę.
Obrazek
Obrazek
W Sary-Tash, kompletnej dziurze, stanowiącej ostatnią kolebkę cywilizacji przed granicą chińską,
Obrazek
Obrazek
musieliśmy oczywiście zatankować. Diesel, badziewnej jakości, potwornie drogi (1,5 $ za litr, przy normalnej cenie ok. 1 $), prosto z butelek po wodzie mineralnej lub kanisterków.
Obrazek
Zatankowanie 60 l zajęło nam godzinę. Zaopatrzyliśmy się jeszcze w napoje i wyruszyliśmy w stronę piku Lenina. W jakiejś wiosce po drodze udało nam się jeszcze kupić chleb. Droga była nawet przyzwoita mogliśmy się rozpędzić do 60 km/h. Po naszej lewej stronie w oddali majaczyły szczyty Pamiru. Naprawdę wspaniale zaczęło jednak być po zjeździe na base camp. Nasze stęsknione już za odrobiną terenu duszę cieszyły się nadzwyczajnie. Zaczęły się malownicze szutrówki
Obrazek
kałuże, do tego obłędne widoki i słońce wprost stworzone do cykania zdjęć.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Czasami trafił się nawet jakiś bród do przejechania. To była prawdziwa nagroda po katordze przed Sary-Tash. Po drodze Sambor postanowił zabrać na stopa jakąś Kirgizkę, która w zmian miała nas doprowadzić do base campu. W pięknym kamienistym brodzie Jojna zaliczył wywrotkę na motorze. Paweł i Waldek szybko rzucili się mu na pomoc, żeby maszyna nie zassała wody. Akcja ratownicza udała się bez trudu i kilkanaście minut później byliśmy już w jurtowisku, w którym mieszkała nasza przewodniczka. Tam zostaliśmy poczęstowani chlebem, masłem z jaka i śmietaną.
Obrazek
Wszystko własnego wyrobu, przepyszne!
Po rozstaniu w przewodniczką zaczęliśmy lekko błądzić. Po chwili wyszło na jaw, że kobieta, żeby dostać się do własnego domostwa poprowadziła nas znacznie dłuższą drogą. Nie mieliśmy jej tego jednak zbytnio za złe, zarówno ze względu na poczęstunek jak i oszałamiające wprost widoki.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Po drodze napotkaliśmy jeszcze zepsutego UAZ-a. Gdyby wyszliśmy z aut, żeby zaoferować pomoc, z rosyjskiego wehikuły wysypało się około 20 osób w rozmaitym wieku.
Obrazek
To się nazywa sztuka pakowania...
Do base campu dotarliśmy tuż przed zachodem słońca. Jojna i Agnieszka, w trakcie szukania miejsca na obozowisko zaliczyli kolejną wywrotkę w brodzie i byli już nieźle przemoczeni.
Pik Lenina, to drugi co do wielkości szczyt Pamiru.
Pierwotnie nosił nazwę szczytu Kaufmana. Obecnie jego oficjalna nazwa to pik Awicenny, jednak większość ludzi zna go pod nazwą piku Lenina. Skorzystaliśmy z resztek słońca, aby obfotografować majestatyczną górę,
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
po czym zabraliśmy się do pichcenia obiadokolacji. Liofilizat to nie jest może najwspanialsze danie świata, ale w takich okolicznościach przyrody...
Po bardzo szybkich procentowych rozmowach telefonicznych, część nas poszła do namiotów, inni do wynajętych jurt. Zapowiadała się chłodna noc na wysokości 3 500 metrów n.p.m.

student
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 880
Rejestracja: wt 20 sty, 2009
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: student » pn 15 cze, 2009

To nie koniec prawda?

W ogóle rewelacyjne jest to wszystko, czytam z otwartą paszczą. Kiedy mi będzie dane wybrać się w taką wyprawę...

Awatar użytkownika
qsma
Weteran bezdrozy
Posty: 3018
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin
Kontaktowanie:

Postautor: qsma » wt 16 cze, 2009

zaraz bedzie reszta. to dopiero połowa wyprawy 8) 8) :lol:
patrol GRRRRRRR 4,2 +35 BFG MT



http://www.martechszczecin.pl

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » wt 16 cze, 2009

21 sierpnia 2008 Powieje letką grozą :)

Po chłodnej nocy poranek powitaliśmy herbatką, kawką i chlebem z pasztetem (polskim!). Plan na ten dzień zakładał, że do pory obiadowej będziemy się pętać w okolicach piku, a później pojedziemy na granicę tadżycką.
Obrazek
Od północy zaczynała się ważność naszych tadżyckich wiz.
Motocykliści postanowili wykorzystać chwilę wolnego na wycieczki po okolicy,
Obrazek
załogi samochodów zaś zabrały się do porządków. Bizunowi należała się chwila uwagi – wszystko było zakurzone, ponadto po kipiszu na wjeździe do Chin, nie zdążyliśmy jeszcze wszystkiego poukładać. Paweł zabrał się do przeglądu technicznego, a ja zabrałam się za czyszczenie kokpitu. Na porządkach czas zleciał do 14. Później wybraliśmy się z powrotem do Sary Tash. Mieliśmy już serdecznie dość tej zapadłej dziury, nie mieliśmy jednak za dużego wyboru. Zatankowaliśmy 30 litrów paliwa, uzupełniliśmy zapas napojów i ruszyliśmy na małe przejście graniczne w Pamirze.
Obrazek
Droga do granicy była dużo lepsza niż odcinek Sary Tash- Irkeshtam. Drobną skazą na jej wspaniałości była dziura w asfalcie, wielkości około metra sześciennego.
Późnym popołudniem dobiliśmy do pierwszego postu Kirgiskiego. Oglądnęli nam dokumenty i przejrzeli auto. Jak zwykle pytali nas o namiot i dowiedziawszy się, że to „samodiełka” cmokali z zadowoleniem i klepali Pawła po plecach mrucząc „maładziec”. Później pogadali z nami chwilę, zawzięcie analizując jak to się dzieje, że możemy razem podróżować nie będąc małżeństwem...
Druga budka zatytułowana była „drug control”. Sprawdzili nam tam dokumenty, pogawędzili podpytując dla odmiany o prezydenta i Boruca. Następnie kazali iść po pieczątki do paszportu. Na pieczątki czekaliśmy jakieś 2 lata, bo skubańce zrobili sobie przerwę. W końcu dostaliśmy ją i mogliśmy wjechać na pas ziemi niczyjej. Jakieś 3 km za postami kirgiskimi napotkaliśmy zarwany mostek. Paweł z szaloną radością go objechał. Kawałeczek dalej, w pierwszym dogodnym miejscu,jakiś kilometr od drogi, zatrzymaliśmy się na nocleg.
Obrazek
Była już najwyższa pora, gasły ostatnie promienie słońca. Zabraliśmy się do rozstawiania obozowiska i pichcenia obiadokolacji. Gdzieś na etapie dogotowywania się makaronu przyjechali Sambor z Podosem, którzy zniknęli nam z oczu ładnych parę godzin temu. Okazało się, że Sambor złapał dwie gumy pod rząd i to było przyczyną ich opóźnienia.
Posiłek jedliśmy już po zapadnięciu ciemności. W takcie jedzenia nagle ktoś zauważył oddali światła nadjeżdżającego pojazdu. Nikt z nas nie był pewny czy przebywanie na pasie ziemi niczyjej jej dozwolone. Pojawiła się wizja jadących po nas czołgów z plutonem wojska na czele. Po krótkich debatach zarządziliśmy całkowite zaciemnienie. Zgasły wszystkie latarki, kochery. Osuch został ostro zganiony za pisanie smsa i zmuszony do zgaszenia nieodłącznego papierosa. W napięciu oglądaliśmy długie zmagania pojazdu z brodem, którym objeżdżało się zawalony kawałek drogi. W końcu auto poradziło sobie z przeszkodą, ruszyło dalej, a po chwili... zatrzymało się idealnie naprzeciw nas. No to pięknie, zaraz nas aresztują, deportują, albo zgnijemy w pace... Takie smutne myśli opanowały nasze głowy i kazały zarządzić całkowite zamilknięcie. Staraliśmy się nawet głośniej nie odetchnąć i przy okazji zasłonić czymś tablice rejestracyjne, bo komuś się przypomniało, że będą się odbijały w światłach tamtego samochodu. Tymczasem z tajemniczego pojazdu ktoś wyszedł. Nikt z nas się nie poruszał i nie wydawał żadnych dźwięków. Staliśmy tak, on ze światłami, my w ciszy i bezruchu, cholera wie ile czasu. Czasami półgębkiem wymienialiśmy tylko pomysły co zrobić w tej sytuacji. Kto wie ile czasu byśmy w ten sposób spędzili, gdyby nagle Marta nie podjęła męskiej decyzji. Musiała się na chwilę oddalić, a uszkodzona ręka zupełnie jej nie zachęcała do potykania się w ciemnościach, więc zapaliła czołówkę.
Atmosfera momentalnie się rozluźniła, chłopacy zapalili fajki, Osuch dokończył pisanie smsa. Kilka osób po krótkim wahaniu w kwestii dekonspiracji zapaliło czołówki.
Jakieś 10 minut później auto odjechało. Po głębszym namyśle doszliśmy do wniosku, że nie był to pluton przeznaczony do schwytania nas, samowolnych polskich turystów, tylko po prostu jakiś przejezdny zatrzymał się na dwójeczkę...
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, dokończyliśmy jedzonko i w końcu poszliśmy spać. Nazajutrz czekał nas Tadżykistan.

Awatar użytkownika
prezes
Prezes 4x4 Szczecin
Posty: 10084
Rejestracja: śr 14 lut, 2007
Lokalizacja: szczecin
Kontaktowanie:

Postautor: prezes » śr 17 cze, 2009

...i się nie dowiedzieliście kto to był ?
prezes, po prostu prezes

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 17 cze, 2009

Niet, ale jak jak już wspomniałam, podejrzewamy, że ktoś się zatrzymał na kupę :wink:

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 17 cze, 2009

22 sierpnia 2008

Cytuję nasz dziennik wyprawy: Wstaliśmy bardzo rano z zamiarem ruszenia o 7 rano. Taka jest moja gramatyka przy wstawaniu o tak nieludzko wczesnych porach. Zamiast śniadanka wypiliśmy herbatkę i ja dodatkowo aspirynę, bo po chłodnej nocy bolało mnie gardło.
Do przejścia granicznego dojeżdżało się przełęczą, na jej szczycie były posty tadżyckie. Widoki standardowo były obłędne, ciężko było się pohamować, żeby nie stawać na każdym metrze na kolejne fotki.
Obrazek
Obrazek
Na najwyższym punkcie przełęczy ujrzeliśmy rzeźbę argali
Obrazek
oraz kamienny napis Tadżykistan.
Był też kawałek śniegu i znakomite tereny offroadowe wokoło.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Granica tadżycka składała się z trzech budek rozstawionych między szlabanami.
Obrazek
Ja zostałam pilnować dobytku, a Paweł poszedł załatwiać sprawy.
Przy okazji mogłam poobserwować drobne różnice dzielące Kirgizów i Tadżyków. Kirgizi są z reguły lekko skośnoocy, Tadżycy mają bardziej arabskie rysy. I brody godne Fidela Castro i Che Guevary. Od razu w nich widać ludzi gór. Tylko niektórzy pogranicznicy byli w mundurach, spora część nosiła zwykłe dresy.
W pierwszej, najporządniejszej budce, zajmującą się kontrolą dokumentów i pieczątkami siedział sobie młody chłopaczek. Słabo piśmienny, dane osobowe 2 osób zapisywał przez jakieś 20 minut. Jego pracę nadzorował jakiś straszy gość. W drugiej i trzeciej budce mieściła się drug control, której głównym zadaniem jest sprawdzanie pojazdów wyjeżdżających z Tadżykistanu. Nasze przejście leży na głównym szlaku przerzutowym narkotyków z Afganistanu. Z tego względu Unia inwestuje tu sporo szmalu, zbudowała między innymi pogranicznikom eleganckie budki. Oni się jednak bardzo przestraszyli ich białości i siedzą dalej w swoich smrodliwych kanciapach. Prezentują one pełną egzotykę, są tam przerdzewiałe i przepocone łóżka, walające się po podłodze kartofle i inne elementy obiadowe.
Po odprawie granicznej ruszyliśmy w dalszą drogę przez Pamir Highway, drugą najwyżej położoną drogę międzynarodową na świecie.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Na początku jechaliśmy przez góry, w większości ośnieżone. Mieliśmy do pokonania najwyższą przełęcz w czasie wyjazdu, Ak-Batal na wysokości 4665m.
Obrazek
Obrazek
Później wjechaliśmy na pustynię,
Obrazek
na której nie omieszkaliśmy sobie poszaleć.
Obrazek
Obrazek
Na tychże piaskach znaleźliśmy wspaniałe rogi argali, przez które Paweł wedle zdjęć został rogaczem.
Obrazek
W końcu dotarliśmy do małej wioski Karakol, gdzie mieliśmy się zatrzymać na śniadanie. Mało brakowało, a byśmy przeoczyli oczekującego na nas Sambora, który perfekcyjnie wtopił się w tło. Wzięliśmy go za pasterza, zdziwiło nas tylko i skłoniło do zatrzymania to, że pilnował zaledwie jednej kózki.
Weszliśmy do gastienicy
Obrazek
i zjedliśmy tam pysznego Lagmana – ujgurskie spaghetti, po 4$ za porcję. Po jedzeniu zrobiliśmy sobie „pół godzinki dla słoninki”,
Obrazek
po czym wybraliśmy się w dalszą drogę. Dłuższy czas jechaliśmy brzegiem jeziora Karakol, które urzekało jasno niebieską wodą połyskującą u stóp ośnieżonych gór.
Po południu dotarliśmy do stolicy regionu – Murghabu. Z wyglądu przypominało to nieco przerośniętą wioskę.
Obrazek
Domki były z gliny, rzadziej z cegieł, otoczone wszechobecnym syfem i brudem. Wszystko robiło mocno przygnębiające wrażenie. Na początku mieliśmy straszne problemy z wymianą juanów na somoni, tutejszą walutę. Tadżycy woleli dolary, których my po wizycie w Sary Tash już nie mieliśmy. W końcu, po wizycie w informacji turystycznej, w bazie chińskich ciężarówek i jeszcze jakimś zapadłym hotelu, trafiliśmy na bazar. Tam odszukaliśmy sklep, w którym w końcu jakaś kobieta wymieniła nam juany na somoni. Mogliśmy teraz zrobić drobne zakupy. Najpierw wybrałam się po chleb. Sprzedawała go jakaś dziewczynka, na oko dwunastoletnia. Średnio była rozgarnięta, albo przeciwne, bardzo cwana, w każdym razie nie chciała mi oddać reszty. Ja zaś nie chciałam pozwolić zrobić z siebie ciula i zamierzałam się twardo upomnieć o swoje. Niestety nie było w pobliżu Pawła, ani nikogo z naszej wesołej ekipy, więc byłam zdana tylko na własne umiejętności językowe. Jak, do ciężkiej cholery, jest po rosyjsku czekać?! Nie byłabym sobą, gdybym się nie popisała zdolnościami językowymi. Wskazałam palcem na pieniądze, które dziewczynka wciąż trzymała w ręku i oznajmiłam „ja ciekaju na resztu”. Dziewczynka rzecz jasna nie zrozumiała mojego wytwornego języka i postawiła oczy w słup. Ja z uporem powtarzałam swoje. Stałybyśmy tam zapewne do dziś, gdyby nie objawił się nasz guru językowy, Sambor, razem z Martą, która język wschodnich sąsiadów również ma opanowany świetnie. Uśmiali się z mojego przemówienia do łez, po czym uświadomili dziewczynce o co mi właściwie chodzi. Dostałam tą swoją resztę i Sambor pouczył mnie, że czekać to „żdać”. Powiedział mi też jak się mówi na resztę, ale tego już nie zapamiętałam. Poszłam jeszcze kupić jajka i parę innych dupereli, po czym mogliśmy pojechać na biwak. 16 km od bazarku, zjechaliśmy z drogi na Chiny i zatrzymaliśmy pojazdy nad małą rzeczką.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Zrobiliśmy tu sobie zacną obiadokolację oraz przystąpiliśmy do „rozmów telefonicznych”. Co jak co, ale „żetonów” na procentowe rozmowy to nam nie brakło nigdy. Osuch robił zdjęcia z naszej drabinki i wszyscy wesoło się bawiliśmy Wieczorem, utuleni upojnymi „rozmowami”, błogo zasnęliśmy...

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » pt 26 cze, 2009

23 sierpnia 2008

Obudziła nas krzątanina w obozie. Ekipa motocyklowa szykowała się na eskapadę pod chińską granicę, ekipa samochodowa wybrała tereny przyległe do granicy afgańskiej. My zaś postanowiliśmy dłużej pospać i zamierzaliśmy się byczyć przez cały dzień. Naszą jedyną aktywnością miało być przejechanie na kolejne miejsce biwakowe. Kajman chyba nam trochę pozazdrościł tego lenistwa, bo najpierw usiłował nam bujać samochodem, a później zabrał nam drabinkę. My tymczasem, niewzruszeni, dalej sobie leniwie leżeliśmy w naszym apartamencie.
Kiedy w końcu wszyscy odjechali, bardzo leniwie wstaliśmy i równie leniwie zjedliśmy śniadanie. Następnie wróciliśmy do Murghabu, zatankowaliśmy i wybraliśmy się na bazar w celu uzupełnienia wiktuałów. Szłam sobie właśnie po chleb, kiedy moim oczom ukazała się znajoma postać. Był to…Podosek. Zaskoczona zapytałam jak to się stało, że nie są z całą resztą na drodze do Chin i dowiedziałam się, że zawrócili, ponieważ Irma się źle poczuła. Zamierzali pojechać z nami i również poleniuchować. Wybraliśmy się 30 km od Murghabu nad jeziorko Rangkul. To miał być nasz najwyższy nocleg – na wysokości ponad 4 600 m n.p.m. Tam rozłożyliśmy sobie namiociki, krzesełka, stoliczek
Obrazek
Obrazek
i rozpoczęły się międzymiastowe rozmowy sponsorowane przez centralę telefoniczną koniak „Kirgistan”. Tak nas zastał zachód słońca…
Obrazek
Obrazek
Obrazek

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » wt 11 sie, 2009

Wybaczą, że tyle czasu nie pisałam, ale praktyki mnie zajęły i przez ostatni czas bardziej miałam w głowie dopłaty do buraka i chmielu niż wspomnienia z Azji. Niniejszym obiecuję poprawę :)




24 sierpnia 2008

Plan zakładał, że wyruszymy z Podosami o 9 rano. Niestety. Poprzedniego dnia wieczorem Qśma zaczął narzekać, że boli go ząb. Dostał przeciwbólowe, które wedle upodobania zaczął wspomagać „Kirgistanem”. Nie próbujcie leczyć bolącego zęba Tramalem i koniakiem na wysokości 4 600 m n.p.m., bo i tak wam nie przejdzie, za to skutki uboczne będą co najmniej równie miłe jak rzetelny kac.
Wyruszyliśmy w końcu około 11. Minęliśmy historyczny napis informujący o będącej tu niegdyś granicy ZSRR. Po krótkiej sesji fotograficznej znów wsiedliśmy do maszyny i wyjechaliśmy na właściwą drogę wiodącą nad jezioro Karakol.
Obrazek
Tam spotkaliśmy motocyklistów, którzy już wrócili z wypadu w chińską stronę. Chcieliśmy się tam znów posilić przepysznym Lagmanem, niestety dowiedzieliśmy się, że czekać na niego trzeba 2 godziny. Nie mieliśmy tyle czasu, a więc zrezygnowaliśmy. Zamiast tego kawałeczek dalej zatrzymaliśmy się nad rzeczką na krótki popas. Po jedzeniu jechaliśmy już do granicy jednym ciągiem.
Na poście tadżyckim Paweł poszedł załatwiać formalności, a ja zostałam pilnować auta, które wciąż miało zepsuty rozrusznik i nie można było wyłączyć silnika. Leniwi jesteśmy i nie chciało nam się ruszać na pych pod górkę, a co. Po chwili wsiadł do Bizuna Tadżyk, który wyglądał jak istny Bin Laden. Jakoś nie napawał mnie zaufaniem, dlatego jak tylko spróbował opuścić ręczny, poinformowałam go swą krystalicznie komiczną ruszczyzną o tym, że „bendiks nie rabotajet” i jak tylko spróbuje ruszyć to silnik zgaśnie i to będzie bardzo źle. Całe szczęście to poskutkowało, Tadżyk porzucił pomysł ujeżdżania Patrola i zajął się moim życiorysem. Ze zdziwieniem przyjął wiadomość, że nie jestem Qśmy żoną. Nie mieściło mu się w tej obrośniętej głowie jak to może być, że chłop z babą razem podróżują po świecie nie złączeni obrączką. Wymęczyło mnie to jego ślubne śledztwo i z ulgą powitałam jego nowe zainteresowanie. Tym razem spodobał mu się aparat fotograficzny. Zapytał czy robimy dużo zdjęć. Gdy potwierdziłam, zażądał zdjęcia granicy. Powiedziałam mu, że przecież nie wolno. On mi na to, że mało, że wolno, to jeszcze „kanieczna!”. Nie byłam do końca przekonana czy aby na pewno, więc powiedziałam, że zrobię zdjęcia pasących się przy budkach krów, bo takich fot potrzebuję.
Obrazek
Chłopak się cały rozpromienił i wskazując na krowy powiedział z uśmiechem: „kutasy!”. O rety...
Nie powiem, powrót Pawła powitałam z wielką ulgą, chociaż wiadomości miał nie całkiem pomyślne. Zabrali nam rogi argali, które znaleźliśmy na przemiłym piasku dwa dni wcześniej. Właściwie chcieli nam je zostawić, ale zażądali za to łapówki. Podobne zabiegi zastosowaliby pewnie na każdym przejściu, a granic mieliśmy do pokonania jeszcze całkiem sporo. Wobec tego Paweł wolał z tych rogów zrezygnować. Niedaleka przyszłość pokazała, że postąpił bardzo słusznie. Już w następnej budce kolejny Tadżyk dopytywał czy Qśma to jest ten od tych rogów argali...
Na poście kirgiskim nie mieliśmy jakichś większych przygód i po w miarę niedługim czasie mogliśmy ruszyć w głąb Kirgistanu.
Obrazek
Po surowych księżycowych klimatach Tadżykistanu każde napotkane pastwisko wprawiało nas we wzruszenie. Pod wieczór dotarliśmy do Sary Tash, które już się nam potwornie nudziło. Co za potworne miejsce! Rozwalające się lepianki, blaszany sklep z ciepłym piwem i przesłodzonymi oranżadami i paliwo w butelkach po mineralnej za 3 $ za litr. Przejechaliśmy te wiochę w rekordowym tempie i udaliśmy się nad strumyczek, nad którym już obozowaliśmy w drodze do Chin. Rzecz jasna przegapiliśmy właściwy skręt i wylądowaliśmy prawie na chińskiej granicy. A przypomnę, że droga Sary-Tash do Irkeshtam to jest masakra jakaś albo ciut gorzej. W końcu cofnęliśmy się i po światłach motocykli trafiliśmy na miejsce obozu. Po kolacji z chińskiego makaronu instant, konserwy i sosu chińskiego smakowego poszliśmy spać marząc o polskiej karkóweczce z grilla...

Awatar użytkownika
Tanto
4X4 Szczecin
Posty: 4671
Rejestracja: pn 21 maja, 2007
Lokalizacja: Szczecin/ Dobra k.Now
Kontaktowanie:

Postautor: Tanto » śr 12 sie, 2009

fruzia pisze:24 sierpnia 2008

Jeszcze chwila i będzie pełny obrót kółka, ech leci ten czas do przodu jak narwany :-(
Suzuki SJ510 LWB '85 "Kozunia"

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » wt 25 sie, 2009

25 sierpnia 2008

Obudziło nas potworne zimno. Przegoniliśmy je herbatą i kawą, po czym ruszyliśmy w drogę. Droga, jak to w tamtych okolicach: góry,
Obrazek
przełęcz,
Obrazek
piękne widoki, mnóstwo zwierząt z bardzo włochatym osiołkiem na czele.
Obrazek
Trasa schodziła nam powoli przeplatana na zmianę naszymi zwierzeniami światopoglądowymi
Obrazek
oraz przeciskaniem się przez stada rozmaitych kóz i owiec. Zbliżaliśmy się już do Osh, gdy naszym oczom ukazała się kreska oleju na szutrze. Kreska była świeża, doszliśmy więc do wniosku, że musi pochodzić z jakiejś ciężarówki przed nami. Natychmiast przyszło nam do głowy hasło „uratujmy życie gruzawikowi”, Qśma dodał gazu i zaczęliśmy gonić nieszczęsną ciężarówkę. Udało się nam to w dość niedługim czasie. Na szczęście zdążyliśmy zanim zatarł się silnik i właściciel Ziła był dla nas pełen wdzięczności.
W końcu, jakoś po południu dotarliśmy do Osh.
Obrazek
Jacek i Osuch trafili do mieściny poprzedniego dnia i zażywali sobie luksusów hotelu „Pekin”. Pozazdrościliśmy im i cała nasza ekipa zażyła sobie nadzwyczaj potrzebnego prysznica, po kolei okupując ich pokój.
Później postanowiliśmy dozbroić się w gotówkę. Nie było w pobliżu bankomatu, trzeba było iść do banku...
Nadzwyczaj zaaferowane panie lustrowały moją Visę przez pół godziny. Równie długo przypatrywały się mojemu paszportowi. Co one tam chciały ujrzeć?
W końcu otrzymaliśmy wielki stosik papierków. Z tym stosikiem poszliśmy sobie do pierwszego okienka. Poczekaliśmy sobie na swoją kolej następne pół godziny. W zamian za stosik papierków otrzymaliśmy 500$. Super. Kolejne okienko. Był tam zaledwie jeden facet przed nami, tyle, że właśnie wpłacał do banku dorobek życia. Całe 15 stosików banknotów w drobniutkich nominałach. Postanowiliśmy sobie, że nigdy więcej nie wybierzemy pieniędzy w żadnym banku na Wschodzie. Tylko bankomaty! W końcu piekielnie głodni, otrzymaliśmy te cholerne pieniądze i mogliśmy pójść sobie skonsumować kolejne cudo z barana. Później jeszcze tylko drobne zakupy, chleb, napoje, Baltika 5 i byliśmy gotowi do drogi.
Paweł spił sobie bronka do obiadu, więc za kierownicą zasiadłam ja. Przy ruszaniu spod „Pekinu” usłyszeliśmy absolutnie okropny stuk.
-Co do cholery? - zapytałam zdziwiona, hamując natychmiast.
-Delikatniej ruszaj! Co robisz Bizunkowi? - obruszył się na to Paweł.
No dobrze, od czasu rosyjskiego maratonu nie prowadziłam, możliwe, że rzeczywiście jestem niedelikatna. Ruszyłam więc delikatnie. A stuk się powtórzył. Na co zaczęliśmy się zastanawiać cóż to może być. Pojawiało się tylko przy ruszaniu. Paweł obstawił poduszkę pod silnikiem lub skrzynią biegów.
Zajechaliśmy na stację benzynową na wylotce, gdzie czekał na nas Kajman, zatankowaliśmy pojazd, po czym wspólnymi siłami próbowaliśmy ustalić co się dzieje.
Wreszcie, po kilku próbach, gdzie jedna sobą ruszała Bizuna, a druga zaglądała pod spód próbując zobaczyć o co chodzi Qśma znalazł usterkę. Urwał nam się tylni wahacz.
Gdybyśmy wtedy wiedzieli, ile się jeszcze z tymi wahaczami namęczymy, to kto wie, może byśmy galopem do Polski ruszyli...
Tymczasem na rogatkach znaleźliśmy warsztat, w którym zgodzono się nas naprawić za jedyne 30$.
Obrazek
Warsztat był potwornie spartański. Opis jego pozostawię Pawłowi, a co tylko ja będę pisać.
Ja tylko napiszę, że przy warsztacie płynął sobie mały kanalik. W tym kanałku mechanik mył sobie uwalone w smarze łapska, po czym tą samą wodą chwilę później raczył się jakiś mały Kirgiz. Ach, ta azjatycka flora bakteryjna...
Jakoś mi takie widoki nie przypadły do gustu, a w warsztacie nie miałam co robić, postanowiłam wrócić się kawałek do miasta i kupić sobie melona. Fanaberia taka. Wzięłam sobie trochę kasy i ruszyłam do Osh.
Szłam sobie i szłam, bo jednak ten „kawałek” to było z półtora kilometra i nagle na mojej drodze ujrzałam widok niesamowity. Najpierw zatrzymała się osobówka. Spoko, żadna rewelacja, że ktoś tamuje ruch na wyjeździe. Ale zaraz za osobówką zatrzymała się ciężarówka. Kierowca wypadł z pojazdu, a zaraz za nim właściciel osobówki. Też byłaby normalka, tylko, że ten drugi miał siekierę w ręku. Sporą. Wśród wrzasku zaczęli się ganiać z tą siekierą dookoła samochodu. Co robić? Stanąć? Uciekać? Bo jak przyjdzie im do głowy lecieć z tą siekierą na mnie? Wybrałam drogę pośrednią, zachowałam swoje tempo. Co oni sobie nawzajem zrobili nie wiem, ale w drodze powrotnej, z tym moim upragnionym melonem, nie zauważyłam żadnych śladów krwi, ich aut też już nie było, więc chyba jakoś pokojowo się skończyło.
Pełna wrażeń wróciłam pod warsztat myśląc, że już odjedziemy, bo gość miał aż nadto czasu na przypawanie wahacza, po czym usłyszałam wiadomość, że drugi też był się urwał...
Osh opuściliśmy na dobre około godziny 20, już w ciemnościach. Kirgizi mają upierdliwy zwyczaj jeżdżenia po nocy na długich albo chociaż źle ustawionych światłach. Jazda była nadzwyczaj męcząca. Ale motocykliści podali nam namiar na miejscówkę na której stanęli i bardzo chcieliśmy do nich dołączyć. Oprócz tych oślepiających świateł pamiętam tylko festyn w jakiejś wiosce i widok obskurnego Jalalabadu, który jednak z oddali, w nocnym oświetleniu mógł się spokojnie równać z jakąś europejską stolicą.
Na miejsce noclegu, ogrodzony biwak nad sztucznym jeziorem zajechaliśmy około północy. Rozłożyliśmy tylko namiot i błyskawicznie usnęliśmy.

Jasiu
4X4 Szczecin
Posty: 1572
Rejestracja: wt 13 lut, 2007

Postautor: Jasiu » śr 26 sie, 2009

fruzia pisze:piękne widoki, mnóstwo zwierząt z bardzo włochatym osiołkiem na czele.
.

Ładny osiołek jak owieczka prawie.
fruzia pisze: oraz przeciskaniem się przez stada rozmaitych kóz i owiec.
.

A zdjęcia kóz macie?

Darek...
ADMINISTRATOR
Posty: 3917
Rejestracja: ndz 11 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: Darek... » śr 26 sie, 2009

i roczek minął :?
Honker 2324

wibrys
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 945
Rejestracja: pt 07 sie, 2009
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: wibrys » śr 26 sie, 2009

Fantastyczna wyprawa! Cały dzień w pracy poświęciłem na czytanie i podziwianie tego co na zdjęciach! :D :D :D
Est modus in rebus.

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 26 sie, 2009

Jasiu pisze:A zdjęcia kóz macie?

Hmm... Ale się z ciebie Jasiu zoolog zrobił :lol:
Coś się znajdzie, za jakiś tydzień-dwa :wink:

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 26 sie, 2009

Trochę mi się dziś rozpisało :)
Lubiących obrazki informuję, że począwszy od wyjazdu z Susamyru zaczął się nam maraton kazachsko-rosyjski i w tym czasie nie robiliśmy żadnych zdjęć. Kolejne będą więc dopiero z przepięknego kanionu Czaryń.


26 lipca 2008

Dla odmiany obudziło nas potworne gorąco. Tereny wokół okazały się być jak zwykle przepiękne. Zjedliśmy sobie śniadanko, po czym skorzystaliśmy z uroków sztucznego jeziorka.
Obrazek
Jeziorko poezja, miało niesamowicie niebieski kolor i było otoczone górami, jak to w Kirgizji.
Tak się nam tam podobało, że w trasę ruszyliśmy dopiero koło 11. Jeszcze przed samym wyjazdem mieliśmy bitwę. W nocy zostawiliśmy w Parchu otwarte okna i gdy chcieliśmy ruszyć w drogę okazało się, że mamy w aucie czarno od much. Do akcji wkroczył mongolski kapelusz Qśmy oraz wszelkie inne wachlarzo- podobne akcesoria, a i tak ostatnia mucha wyleciała nam z wozu 200 km dalej.
Tego dnia trasa wiodła w dużej części wzdłuż wspomnianego jeziora.
Obrazek
Widoki obłędne, przejechaliśmy też przez kilka tuneli – po raz pierwszy na tym wyjeździe.
Obrazek
Na końcu jeziorka była natomiast imponująca tama.
Obrazek
Oczywiście tunele były ściśle azjatyckie - jak wjeżdżasz do wąskiego tunelu na zielonym świetle to wcale nie znaczy, że zaraz zza zakrętu nie wyjedzie na ciebie przeładowany KRAZ, który zgodnie z prawem większego przejechał sobie na czerwonym...
160 km od biwaku zatrzymaliśmy się w mieścince Toktugul na obiad. Podczas godzinnego czekania na posiłek zaprzyjaźniliśmy się z miejscowym szczeniaczkiem, z później zeżarliśmy całkiem dobre „mięso po francusku” (cokolwiek to oznacza...).
Nasza popołudniowa trasa wiodła w stronę Biszkeku – stolicy Kirgistanu. Przejechaliśmy sobie długą przełęcz na wysokości 3190 m n.p.m. Słońce powoli zmierzało ku zachodowi. Zdecydowaliśmy więc, że czas stanąć na nocleg. Zaraz miała się zaczynać rzeczka Susamyr, o której Irma mówiła, że jest wyjątkowo urokliwa.
Oprócz pięknych widoków na drodze napotkaliśmy też niestety przykre obrazki - na przykład resztki czegoś w czym trudno dopatrzyć się KAMAZ-a.
Obrazek
Skręciliśmy w końcu w jakąś boczną dróżkę. Trafiliśmy nią nad Susamyr. Byliśmy już na tyle daleko od drogi, że ledwo było słychać samochody, a krzaczaste otoczenie chroniło nas przed ciekawością lokalesów. A samo otoczenie jeziora było po prostu piękne.
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Zjedliśmy sobie kolację, a po kolacji rozpaliliśmy pierwsze na tej wyprawie ognisko. Ogień, miliony gwiazd na kirgiskim niebie, szumiąca rzeczka sprawiły, że szybciutko podjęliśmy decyzję, że stanowczo zostajemy tu na dłużej...

Awatar użytkownika
fruzia
Prawdziwy offrołdowiec
Posty: 822
Rejestracja: sob 10 lut, 2007
Lokalizacja: Szczecin

Postautor: fruzia » śr 26 sie, 2009

27 sierpnia 2008

Rano miejsce biwaku okazało się być równie prześliczne, albo jeszcze ciut lepsze. Zjedliśmy sobie śniadanko, po czym wybraliśmy się na rekonesans. Na łączce tuż obok naszego królestwa napotkaliśmy (uwaga Jasiu!) pasące się kozy. Poza tym żadnych ciekawostek nie zauważyliśmy. Skorzystałam z ciepłego i słonecznego dnia, żeby przeprać bambetle. Qśma wybrał się natomiast na wyprawę do wjazdu na naszą ścieżynkę, aby wywiesić tam polską flagę. Nie dla ozdoby, a dla pożytku. Do Kirgistanu wybrali się bowiem znajomi Pawła z poprzedniego wyjazdu do Mongolii. Przez 4 lata nie było się jak spotkać w Polsce, doszliśmy więc do wniosku, że nie można przepuścić okazji w Kirgistanie...
Niedźwiedź i Kukuś podążali do nas Niewiastą (o ich przygodach można poczytać na http://wyprawy.pizzeria-angelo.pl/Pages ... index.html ).
Łatwo byłoby im przejechać nasz zjazd nad rzeczkę, więc trzeba było im zostawić jakiegoś znaka.
Przy okazji spacerku Qśma zadbał o nas i zakupił w pobliskiej wsi manty, mieliśmy więc gotowy obiad. Po obiedzie poleniliśmy się, co jakiś czas schładzając się w rzeczce, bo upał nadał był rzetelny. Tak nam zleciał czas do 18, wtedy przyjechali nasi znajomi.
Obrazek
Oczywiście nastąpiły powitalne toasty. Później chłopaki rozlokowali się, zjedli co nieco i wreszcie można było przystąpić do polskiego wieczoru. Było ognisko, była rzeczka, były też kirgiski koniak, polska wódka, ogórki, papryczka i opowieści o przebytych przygodach...


Wróć do „Imprezy 4x4”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 36 gości