wyprawa do Azii - relacja
Tanto pisze:nie chwalcie go tak bo jeszcze Bizuna sprzeda i przerzuci się na 2 koła
Już się nad tym zastanawiał, tylko zapowiedziałam mu, że na motór z nim nie wsiądę I wyprawa by się zrobiła nieekonomiczna, bo by trzeba było podróżować na dwa pojazdy. Poza tym chyba boi się reakcji Bizuna na wzmiankę o sprzedaży
12 sierpnia 2008
Po pechu dnia poprzedniego dzień zaczął się fantastycznie. Ledwo podźwignęłam…nie, to nieodpowiednie słowo, z naszego łóżka schodziło się przecież w dół. A więc kiedy zstąpiłam z naszej sypialni ujrzałam Martę w znakomitym humorze.
-Idź się wykąpać w strumyczku. Czysta przyjemność, taka chłodna woda! I miejsce doskonale zasłonięte, nikt nie widzi!
Czym prędzej jej usłuchałam. Zanim Pawełek zdążył się upomnieć o śniadanie, złapałam ręcznik, mydełko i pomknęłam do wody. Rozejrzałam się wkoło, stwierdziłam, że nikt z obozu nie ma szans mnie dojrzeć, więc się rozebrałam. Chłodna woda w ten upalny dzień nastroiła mnie do życia wielce pozytywnie i zapewnie gdyby nie to, że reszta ekipy znajdowała się w zbyt bliskim sąsiedztwie werbalnym w stosunku do mojego anty talentu śpiewnego, zaczęłabym sobie podśpiewywać. Zdecydowałam się za to chociaż pooglądać piękne widoki dookoła. I nagle wśród tych wspaniałości dostrzegłam rzecz straszną: na środku drogi do naszego obozowiska stałą sobie wielgachna maszyna do robienia drogi! Załoga miała zapewne świetny widok, loża w pierwszym rzędzie na mój biały tyłek, który w tej strefie geograficznej musiał się całkiem nieźle rzucać w oczy. Zanim udało mi się wyczynić jakąś piramidalną głupotę, wytężyłam te swoje ślepawe patrzałki i stwierdziłam, że w machinie albo załogi nie ma, albo się nieźle maskują. Uspokoiłam się, zdaje się, że nawet się sama z siebie uśmiałam i kontynuowałam kąpiel. Później zrobiłam śniadanie, tym bardziej, że za opóźnienie w dostawie paszy Qśma gotów już był robić strajk. Po jedzonko ruszyliśmy w drogę.
Początek wiódł przez przełęcz, zbyteczne dodawać, że widoki były wspaniałe, a przepaście…nieco przerażające. Po przełęczy natomiast naszym oczom ukazała się Inna Kirgizja. Objawiła nam się równinami, żyznymi polami, słonecznikiem i wyraźnie było widać, że to znacznie bogatsza część państwa. Ze słonecznikiem to w ogóle jest ciekawa sprawa. W pierwszej lepszej wsi spostrzegliśmy całe kopce nasionek suszących się na płachtach na poboczu drogi.
Musiały być tam tony kurzu i syfu. I później my w Polsce kupujemy sobie ten słonecznik tych małych plastikowych torebeczkach…Obieranie także odbywa się przy drodze, obierają stare babuszki, obierają matki z dziećmi przy piersi, obiera ich starsze rodzeństwo.
Zapewne sanepid mógłby mieć pewne zastrzeżenia do higieny i warunków ich pracy. Później już co wieś napotkaliśmy na podobne „zakłady przetwórcze”.
Było obłędnie gorąco, więc gdzieś po drodze stanęliśmy sobie nad górskim potoczkiem. Był głęboki do kostki i doskonale nadawał się do powierzchownego schłodzenia opuchniętych z gorąca nóg. .
Koło 15 znaleźliśmy się w szpitalu w Jalalabadzie. Po krótkich naradach na temat czy można wjeżdżać do środka, Qśma postanowił w razie czego sforsować bramę Bizunem. Okazało się to jednak niepotrzebne – za 10 somów mogliśmy wjechać do środka z czystym sumieniem. Ustawiliśmy pojazd w najbardziej ocienionym miejscu całego szpitala, a Sambor z Martą poszli szukać lekarzy. Czekaliśmy na nich bardzo długo, więc w końcu wybrałam się na spacer w poszukiwania pokarmu. Tuż za bramą szpitala jest około 20 aptek. Później, skonsultowawszy się w Samborem, dowiedzieliśmy się, że wszelkie materiały opatrunkowe trzeba sobie w takiej aptece kupić. Krzysiek kupował bandaże, strzykawki, igły, po prostu wszystko. Za aptekami zaczynały się jadłodajnie. Też ich było wiele, co najmniej 10. Dania w niektórych wyglądały jak skrzyżowanie trzykrotnie przeżutego psiego jedzenia z pomyjami. Po dłuższym namyśle i szczegółowej inspekcji wszystkich stanowisk zdecydowałam, że ryż z warzywami i dwa placki kartoflane będą w porządku.
Zdążyliśmy nieco podjeść, kiedy wyszła Marta z Samborem. Okazało się, że palce trzeba było powtórnie złamać, złożyć i zagipsować. Tym razem cały opatrunek sięgał do połowy przedramienia, a Marta wyglądała na mocno obolałą, mimo środków przeciwbólowych. Poszłyśmy razem poszukać toalety. To wcale nie jest łatwym zadaniem. Poszłyśmy co prawda od razu do dyżurki pielęgniarek i zapytałyśmy, ale panie tak nas wykierowały, że trafiłyśmy na oddział żeński. Widok mocno przygnębiający. Dwie kobiety leżały na żelaznych pryczach, pozostałe na kocach na ziemi. Ściany były szare, odrapane, wszędzie unosił się ten charakterystyczny smród środków dezynfekcyjnych z zeszłej epoki. Dotacji to ten szpital nie dostawał, bieda piszczała w każdym kącie. Złego słowa nie powinniśmy mówić na wyposażenie polskich szpitali, chociaż jednorazowe igły są na wyposażeniu i nawet jak się leży na korytarzu, to chociaż w łóżku… Tymczasem nasze poszukiwania toalety, wsparte wskazującym palcem salowej, przeniosły się na dwór. Wylądowałyśmy na tyle budynku i po przejściu schodków, gdzie na stopniach wykwitła rura fi 300, ujrzałyśmy mały blaszany budyneczek.
-Czyżby? – spojrzałyśmy po sobie z niedowierzaniem.
Ależ oczywiście. W zardzewiałej blaszance można się było załatwić w pozycji na narciarza. Papieru nie było oczywiście żadnego, a odór mógł powalić każdego. Zastanawiałyśmy się jak z tego przybytku miał skorzystać pacjent na przykład ze złamaną nogą, albo po operacji, albo kobieta świeżo po porodzie.
Po wyjściu ze szpitala Marta się na tyle źle czuła, że nie chciała nic jeść. Wobec tego Sambor kupił na targu winogrona. Stwierdziliśmy, że po umyciu chyba nie będą zbyt szkodliwe. Były za to przepyszne! Zupełnie inne niż te w Polsce.
Po Jalalabadzie ruszyliśmy w stronę Osh. Całą drogę jechaliśmy asfaltem, więc nie działo się nic ciekawego. Dopiero rogatki miasta dostarczyły atrakcji. Nie wiedzieć czemu postawili po jednej i po drugiej stornie zapory, tak, że wjeżdżające i wyjeżdżające auta mają tylko jeden pas do dyspozycji. Przepuszczają się po azjatycku – czyli kto większy i ma głośniejszy klakson ten jedzie. Nie mieliśmy zbytnich problemów, w końcu jechaliśmy Bizunem. Po wjeździe do miasta stanęliśmy w pierwszym barze na posiłek. Wysłaliśmy też delegację w postaci Podoska i Waldka, aby znaleźć jakiś hotel.
Zjedliśmy posiłek, bardzo marny, a w tym czasie wrócili chłopacy, meldując, że mamy zarezerwowane pokoje w hotelu Pekin. Chyba ich natchnął nasz planowany wjazd do Chin. A tak poważnie był to jedyny hotel, gdzie łazienka byłą w pokoju.
W drodze do hotelu można się było upewnić co do azjatyckiego sposobu jazdy. Kierowcy nie żałują klaksonu, pchają się niewiarygodnie, mijają pojazdy obok na milimetry, czasami zresztą im się to nie udaje i ocierają lakier przeciwnikowi. Czerwone światło nie istnieje, piesi też. Chcąc przejść przez ulice wykonuje się slalom między samochodami. Policja chyba nie istnieje.
Hotel okazał być się adekwatny do nazwy – bardzo chiński, wszędzie napisy w cyrylicy lub chińskich krzaczkach. Przeważały jednak te drugie. Nasz pokój zamykany był na kartę, w środku był telewizor i klimatyzacja, w łazience znaleźliśmy mydełka, szampony, grzebienie, szczotki do zębów, pastę i kapcie. Oprócz tego rzucała się w oczy krzywo położona fuga. Fuga nas jednak mało obchodziła. Chwilowo w naszym słowniku istniały tylko dwa słowa: Klima i prysznic. Wspólnym wysiłkiem zachlapaliśmy całą łazienkę i wejście do pokoju, ale przynajmniej odkryłam, że moje włosy jednak nie są wcale sztywne i matowe.
Skoro nie byłam zakurzonym czupiradłem mogliśmy iść na kolacje. Najpierw jednak odbyliśmy naradę w holu hotelowym. Sambor powiedział, że Ujgurowi zrobili kolejny zamach – tym razem zabili dwóch Chińczyków w Kuce. W wyniku tego całe Karakorum zostało zamknięte dla ruchu turystycznego. Strasznie nas to zezłościło – nasz agent już nam dawał jakieś szanse na wjazd a tu taka lipa! Szlag może człowieka trafić!
Na kolację udaliśmy się więc w ponurych nastrojach. Zaczęliśmy od standardowego losowania – w końcu skąd człowiek ma wiedzieć to po polsku znaczy ta dziwna nazwa. Pani miała potężne trudności z ogarnięciem takiej liczby osób – było nas prawie 20 i zamawialiśmy naraz. Później mieliśmy sobie już wyrobić teorię, że przy tym stylu zamawiania zawsze dwie osoby nie dostaną zamówionego jedzenia i trzeba będzie domawiać. Przy jedzeniu nastroje uległy nieznacznej poprawie – w końcu Polak głodny to zły, jedzenie łagodzi obyczaje.
O północy zaś nastąpił hit. Zgasło światło na amen. Zdziwiło to tylko nas, reszta ludzi spokojnie szła dalej. Wydało się, że w Osh, w różnych częściach miasta, o różnych porach gaśnie światło. U nas, że najlepsza dzielnica to prądu nie ma od północy do ósmej rano. Wzruszyliśmy ramionami, przy świeczce dojedliśmy kolacje, przy świeczce rozliczaliśmy się za nią. Dramat nastąpił, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że klimatyzacja w hotelu też nie działa…
Po pechu dnia poprzedniego dzień zaczął się fantastycznie. Ledwo podźwignęłam…nie, to nieodpowiednie słowo, z naszego łóżka schodziło się przecież w dół. A więc kiedy zstąpiłam z naszej sypialni ujrzałam Martę w znakomitym humorze.
-Idź się wykąpać w strumyczku. Czysta przyjemność, taka chłodna woda! I miejsce doskonale zasłonięte, nikt nie widzi!
Czym prędzej jej usłuchałam. Zanim Pawełek zdążył się upomnieć o śniadanie, złapałam ręcznik, mydełko i pomknęłam do wody. Rozejrzałam się wkoło, stwierdziłam, że nikt z obozu nie ma szans mnie dojrzeć, więc się rozebrałam. Chłodna woda w ten upalny dzień nastroiła mnie do życia wielce pozytywnie i zapewnie gdyby nie to, że reszta ekipy znajdowała się w zbyt bliskim sąsiedztwie werbalnym w stosunku do mojego anty talentu śpiewnego, zaczęłabym sobie podśpiewywać. Zdecydowałam się za to chociaż pooglądać piękne widoki dookoła. I nagle wśród tych wspaniałości dostrzegłam rzecz straszną: na środku drogi do naszego obozowiska stałą sobie wielgachna maszyna do robienia drogi! Załoga miała zapewne świetny widok, loża w pierwszym rzędzie na mój biały tyłek, który w tej strefie geograficznej musiał się całkiem nieźle rzucać w oczy. Zanim udało mi się wyczynić jakąś piramidalną głupotę, wytężyłam te swoje ślepawe patrzałki i stwierdziłam, że w machinie albo załogi nie ma, albo się nieźle maskują. Uspokoiłam się, zdaje się, że nawet się sama z siebie uśmiałam i kontynuowałam kąpiel. Później zrobiłam śniadanie, tym bardziej, że za opóźnienie w dostawie paszy Qśma gotów już był robić strajk. Po jedzonko ruszyliśmy w drogę.
Początek wiódł przez przełęcz, zbyteczne dodawać, że widoki były wspaniałe, a przepaście…nieco przerażające. Po przełęczy natomiast naszym oczom ukazała się Inna Kirgizja. Objawiła nam się równinami, żyznymi polami, słonecznikiem i wyraźnie było widać, że to znacznie bogatsza część państwa. Ze słonecznikiem to w ogóle jest ciekawa sprawa. W pierwszej lepszej wsi spostrzegliśmy całe kopce nasionek suszących się na płachtach na poboczu drogi.
Musiały być tam tony kurzu i syfu. I później my w Polsce kupujemy sobie ten słonecznik tych małych plastikowych torebeczkach…Obieranie także odbywa się przy drodze, obierają stare babuszki, obierają matki z dziećmi przy piersi, obiera ich starsze rodzeństwo.
Zapewne sanepid mógłby mieć pewne zastrzeżenia do higieny i warunków ich pracy. Później już co wieś napotkaliśmy na podobne „zakłady przetwórcze”.
Było obłędnie gorąco, więc gdzieś po drodze stanęliśmy sobie nad górskim potoczkiem. Był głęboki do kostki i doskonale nadawał się do powierzchownego schłodzenia opuchniętych z gorąca nóg. .
Koło 15 znaleźliśmy się w szpitalu w Jalalabadzie. Po krótkich naradach na temat czy można wjeżdżać do środka, Qśma postanowił w razie czego sforsować bramę Bizunem. Okazało się to jednak niepotrzebne – za 10 somów mogliśmy wjechać do środka z czystym sumieniem. Ustawiliśmy pojazd w najbardziej ocienionym miejscu całego szpitala, a Sambor z Martą poszli szukać lekarzy. Czekaliśmy na nich bardzo długo, więc w końcu wybrałam się na spacer w poszukiwania pokarmu. Tuż za bramą szpitala jest około 20 aptek. Później, skonsultowawszy się w Samborem, dowiedzieliśmy się, że wszelkie materiały opatrunkowe trzeba sobie w takiej aptece kupić. Krzysiek kupował bandaże, strzykawki, igły, po prostu wszystko. Za aptekami zaczynały się jadłodajnie. Też ich było wiele, co najmniej 10. Dania w niektórych wyglądały jak skrzyżowanie trzykrotnie przeżutego psiego jedzenia z pomyjami. Po dłuższym namyśle i szczegółowej inspekcji wszystkich stanowisk zdecydowałam, że ryż z warzywami i dwa placki kartoflane będą w porządku.
Zdążyliśmy nieco podjeść, kiedy wyszła Marta z Samborem. Okazało się, że palce trzeba było powtórnie złamać, złożyć i zagipsować. Tym razem cały opatrunek sięgał do połowy przedramienia, a Marta wyglądała na mocno obolałą, mimo środków przeciwbólowych. Poszłyśmy razem poszukać toalety. To wcale nie jest łatwym zadaniem. Poszłyśmy co prawda od razu do dyżurki pielęgniarek i zapytałyśmy, ale panie tak nas wykierowały, że trafiłyśmy na oddział żeński. Widok mocno przygnębiający. Dwie kobiety leżały na żelaznych pryczach, pozostałe na kocach na ziemi. Ściany były szare, odrapane, wszędzie unosił się ten charakterystyczny smród środków dezynfekcyjnych z zeszłej epoki. Dotacji to ten szpital nie dostawał, bieda piszczała w każdym kącie. Złego słowa nie powinniśmy mówić na wyposażenie polskich szpitali, chociaż jednorazowe igły są na wyposażeniu i nawet jak się leży na korytarzu, to chociaż w łóżku… Tymczasem nasze poszukiwania toalety, wsparte wskazującym palcem salowej, przeniosły się na dwór. Wylądowałyśmy na tyle budynku i po przejściu schodków, gdzie na stopniach wykwitła rura fi 300, ujrzałyśmy mały blaszany budyneczek.
-Czyżby? – spojrzałyśmy po sobie z niedowierzaniem.
Ależ oczywiście. W zardzewiałej blaszance można się było załatwić w pozycji na narciarza. Papieru nie było oczywiście żadnego, a odór mógł powalić każdego. Zastanawiałyśmy się jak z tego przybytku miał skorzystać pacjent na przykład ze złamaną nogą, albo po operacji, albo kobieta świeżo po porodzie.
Po wyjściu ze szpitala Marta się na tyle źle czuła, że nie chciała nic jeść. Wobec tego Sambor kupił na targu winogrona. Stwierdziliśmy, że po umyciu chyba nie będą zbyt szkodliwe. Były za to przepyszne! Zupełnie inne niż te w Polsce.
Po Jalalabadzie ruszyliśmy w stronę Osh. Całą drogę jechaliśmy asfaltem, więc nie działo się nic ciekawego. Dopiero rogatki miasta dostarczyły atrakcji. Nie wiedzieć czemu postawili po jednej i po drugiej stornie zapory, tak, że wjeżdżające i wyjeżdżające auta mają tylko jeden pas do dyspozycji. Przepuszczają się po azjatycku – czyli kto większy i ma głośniejszy klakson ten jedzie. Nie mieliśmy zbytnich problemów, w końcu jechaliśmy Bizunem. Po wjeździe do miasta stanęliśmy w pierwszym barze na posiłek. Wysłaliśmy też delegację w postaci Podoska i Waldka, aby znaleźć jakiś hotel.
Zjedliśmy posiłek, bardzo marny, a w tym czasie wrócili chłopacy, meldując, że mamy zarezerwowane pokoje w hotelu Pekin. Chyba ich natchnął nasz planowany wjazd do Chin. A tak poważnie był to jedyny hotel, gdzie łazienka byłą w pokoju.
W drodze do hotelu można się było upewnić co do azjatyckiego sposobu jazdy. Kierowcy nie żałują klaksonu, pchają się niewiarygodnie, mijają pojazdy obok na milimetry, czasami zresztą im się to nie udaje i ocierają lakier przeciwnikowi. Czerwone światło nie istnieje, piesi też. Chcąc przejść przez ulice wykonuje się slalom między samochodami. Policja chyba nie istnieje.
Hotel okazał być się adekwatny do nazwy – bardzo chiński, wszędzie napisy w cyrylicy lub chińskich krzaczkach. Przeważały jednak te drugie. Nasz pokój zamykany był na kartę, w środku był telewizor i klimatyzacja, w łazience znaleźliśmy mydełka, szampony, grzebienie, szczotki do zębów, pastę i kapcie. Oprócz tego rzucała się w oczy krzywo położona fuga. Fuga nas jednak mało obchodziła. Chwilowo w naszym słowniku istniały tylko dwa słowa: Klima i prysznic. Wspólnym wysiłkiem zachlapaliśmy całą łazienkę i wejście do pokoju, ale przynajmniej odkryłam, że moje włosy jednak nie są wcale sztywne i matowe.
Skoro nie byłam zakurzonym czupiradłem mogliśmy iść na kolacje. Najpierw jednak odbyliśmy naradę w holu hotelowym. Sambor powiedział, że Ujgurowi zrobili kolejny zamach – tym razem zabili dwóch Chińczyków w Kuce. W wyniku tego całe Karakorum zostało zamknięte dla ruchu turystycznego. Strasznie nas to zezłościło – nasz agent już nam dawał jakieś szanse na wjazd a tu taka lipa! Szlag może człowieka trafić!
Na kolację udaliśmy się więc w ponurych nastrojach. Zaczęliśmy od standardowego losowania – w końcu skąd człowiek ma wiedzieć to po polsku znaczy ta dziwna nazwa. Pani miała potężne trudności z ogarnięciem takiej liczby osób – było nas prawie 20 i zamawialiśmy naraz. Później mieliśmy sobie już wyrobić teorię, że przy tym stylu zamawiania zawsze dwie osoby nie dostaną zamówionego jedzenia i trzeba będzie domawiać. Przy jedzeniu nastroje uległy nieznacznej poprawie – w końcu Polak głodny to zły, jedzenie łagodzi obyczaje.
O północy zaś nastąpił hit. Zgasło światło na amen. Zdziwiło to tylko nas, reszta ludzi spokojnie szła dalej. Wydało się, że w Osh, w różnych częściach miasta, o różnych porach gaśnie światło. U nas, że najlepsza dzielnica to prądu nie ma od północy do ósmej rano. Wzruszyliśmy ramionami, przy świeczce dojedliśmy kolacje, przy świeczce rozliczaliśmy się za nią. Dramat nastąpił, kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że klimatyzacja w hotelu też nie działa…
Ostatnio zmieniony śr 11 lut, 2009 przez fruzia, łącznie zmieniany 1 raz.
- miastek
- V-ce prezes 4x4 szczecin
- Posty: 5861
- Rejestracja: czw 15 lut, 2007
- Lokalizacja: Miastko/Szczecin
Mi juz sie ten serial znudzil, ile mozna czekac na nowy odcinek
I w dodatku zdjec juz nie wklejaja.
I w dodatku zdjec juz nie wklejaja.
Miastek Off-road GARAGE
Serwis, części, akcesoria 4X4
ESCAPE wyciągarki, zawieszenia, namioty dachowe
iKAMPER local dealer
iODPERFORMANCE local dealer
NOWY ADRES!!! WARZYMICE 18B
502 599 717
SuperPatrolSuper TURBOintercooler
Serwis, części, akcesoria 4X4
ESCAPE wyciągarki, zawieszenia, namioty dachowe
iKAMPER local dealer
iODPERFORMANCE local dealer
NOWY ADRES!!! WARZYMICE 18B
502 599 717
SuperPatrolSuper TURBOintercooler
jak się domagacie to... macie Tekst teraz, zdjęcia w niedalekiej przyszłości
13 sierpnia 2008
Pospaliśmy sobie mocno i wstaliśmy dopiero koło 10. Ubraliśmy się w najlżejsze ciuchy jakie mieliśmy, założyliśmy kapelusze i okulary przeciwsłoneczne, po czym udaliśmy się do pobliskiej kafe na śniadanie. Składał się na nie gulasz z makaronem, o ile pamiętam nawet nie najgorszy. Później przystąpiliśmy do głównej atrakcji dnia – wybraliśmy się na targ.
Było tyle ludzi i pchali się tak strasznie, że Paweł szedł przodem i torował nam drogę. Ja natomiast, niczym dobra muzułmańska kobieta, szłam pół metra za nim, mocno uczepiona ręką jego koszulki. To był jedyny sposób na nie zgubienie się, wszyscy tak szliśmy. Czasami w tym obłędnym tłumie mignęła jakaś kobieta z całkowicie zasłoniętą twarzą i ręką wyciągniętą po diengi. Na początku szliśmy alejką owocową. Stragan z winogronami był tak wielki jak u nas na rynkach całe stragany z wszelkimi owocami. A obok niego kolejne stoisko z winogronami i kolejne… I tak było ze wszystkimi dostępnymi gatunkami owoców. Oczywiście wyszłam stamtąd z dwoma kilogramami winogron, które były po prostu śmiesznie tanie.
Przy stoisku z rybami śmierdziało nieziemsko i można było tylko zgadywać, co stanowi bardziej upiorną woń: ryby trzymany przez cały dzień w tym upiornym upale, czy też ich bezzębny sprzedawca. Nie można było podchodzić na stoisk zbyt blisko, bo natychmiast trafiało się w szpony sprzedawcy, który zwykle nie odpuszczał gadaniny dopóki się czegoś u niego nie kupiło.
Najśmieszniej było przy stoisku z mięsem. Tuszki wisiały sobie w najlepsze na pełnym słońcu, czarne od obsiadających je much. Głowy, nogi i podroby leżały sobie na chodniku, nie pierwszej czystości.
Jakoś się wszystkim niewyraźnie zrobiło na myśl, że przecież takie mięso spożywamy teraz na co dzień. Żeby się nie dać czarnym myślom ruszyliśmy dalej. I już po chwili ja przywdziałam się w tureckie kobiece okrycie głowy, a Paweł wybrał dla siebie tradycyjną czapkę kirgiską. Chodziliśmy po bazarze razem z Jojną i Agnieszką i na stoisku z tradycyjnymi strojami kirgiskimi, sprzedawczyni orzekła, że chłopaki muszą być braćmi. Oczywiście nimi nie byli, ale myśl spodobała im się bardzo i od tego dnia zwykle trzymaliśmy się całą czwórką razem.
Po ciuszkach przyszła kolej na chlebki zwane lepioszkami. Lepioszek była cała alejka.
Synowie sprzedawczyń dowozili chlebki taczkami, a one same przecierały pieczywo szmatkami. Jakoś niespecjalnie chcieliśmy spróbować tych wypieków.
Później przeszliśmy alejką kantorów do stoisk z przyprawami. Te stragany są wynagrodzeniem za cały smród wschodniego bazaru. Pachnie tam tak, że człowiek momentalnie robi się głodny. Ilości tych przypraw są wręcz nieprawdopodobne a i ceny zachęcają do zakupów. Tylko nie wiadomo za co tu się brać, najchętniej człowiek wykupiłby wszystko. A sprzedawcy tylko na to czekają. Ledwo spojrzałam z bezpiecznej odległości półtora metra na jakieś tajemnicze korzonki, kiedy jakiś starszy brodacz zaczął postukiwać palcami po większości przypraw, później wydał z siebie triumfalny okrzyk, wskazując na kolejną. Spojrzałam na niego oczami jak pięciozłotówki, na co on jeszcze raz wskazał ostatnią przyprawę i zaczął odstawiać pantomimę świadczącą o tym, że „to pycha psze pani”. Pokiwałam ze zrozumieniem głową i wygłosiłam w ojczystym języku „tak, tak, na pewno jest pyszna, ale ja nie chcę”. Pan okazał się nie rozumieć. Wlał do jakiejś miseczki z potężnym osadem herbaty z czajniczka, wsypał tam tajemniczej przyprawy i podał mi miseczkę. Oczywiście pierwsze co sobie pomyślałam, to że jak ja mam wsadzić usta w tą miseczkę, z której pije pewnie połowa bazaru. Później pomyślałam, że przecież nie wiadomo co za świństwo tam jest wsypane. Żeby odwlec straszną chwilę, pokazałam na siebie ze zdziwieniem palcem. Pan uśmiechnął się od ucha do uch dając mi do zrozumienia, że tak, zawartość miseczki jest przeznaczona dla mnie. Pomyślałam sobie, że trudno, antybiotyków już nie biorę, to w razie czego się szybko zdezynfekuję. Wzięłam dość niepewnie pierwszy łyk i … napój okazał się naprawdę smaczny. Teraz to ja uśmiechnęłam się i zbrojna w resztkę somów zapowiedziałam mu, że ma mi dać malutką porcję.
Po całym zdarzeniu pojawił się Paweł, który wcześniej dokonywał inspekcji stoiska z papryką. Zapowiedział, że koniec tego dobrego i dobrze, bo ja naprawdę mam hopla na punkcie przypraw i mogłam jeszcze nieświadomie sprzeniewierzyć na tych stoiskach połowę budżetu wyprawy.
Po południu, zjedliśmy sobie po baranim szaszłyki i pirożku, po czym poszliśmy do biura turystycznego. Zanim we właściwym molochu zdołaliśmy znaleźć odpowiednie wejście, obeszliśmy połowę instytucji w tym budynku. Zamierzaliśmy się dowiedzieć o możliwości załatwienia mongolskiej wizy, której nam się nie udało załatwić w Polsce. Nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, za to poinformowano nas, że granica w Irkesztam jest otwarta. Z tą rewelacyjną wiadomością polecieliśmy do hotelu, żeby jak najszybciej przekazać ją reszcie grupy. Sambor potwierdził nasz nius, dodał jednak, że nie dotyczy to wjazdu własnym pojazdem. Długo debatowaliśmy co z tym fantem zrobić. Chińska strona proponowała nam podróż autobusem. Zastanawialiśmy się nad tym, ale chęć wjechania własnym pojazdem mocno nam z tym kolidowała. W końcu zdecydowaliśmy się. Wjedziemy do Chin busikiem, na czas krótszy niż pierwotnie zakładany.
Po naradzie bojowej poszliśmy do knajpy, w której w końcu dostaliśmy naprawdę dobre żarcie. Jedynym mankamentem tego lokalu był niedomyty widelec i oczywiście 2 zapomniane zamówienia. Zaletami było posiadanie potraw z menu, wśród, których był nawet Strogonov. Niestety nasza dwójka szybko opuściła lokal. Paweł po kilku szybkich kolejkach koniaku „Kirgistan” zrobił się nieco niemrawy
13 sierpnia 2008
Pospaliśmy sobie mocno i wstaliśmy dopiero koło 10. Ubraliśmy się w najlżejsze ciuchy jakie mieliśmy, założyliśmy kapelusze i okulary przeciwsłoneczne, po czym udaliśmy się do pobliskiej kafe na śniadanie. Składał się na nie gulasz z makaronem, o ile pamiętam nawet nie najgorszy. Później przystąpiliśmy do głównej atrakcji dnia – wybraliśmy się na targ.
Było tyle ludzi i pchali się tak strasznie, że Paweł szedł przodem i torował nam drogę. Ja natomiast, niczym dobra muzułmańska kobieta, szłam pół metra za nim, mocno uczepiona ręką jego koszulki. To był jedyny sposób na nie zgubienie się, wszyscy tak szliśmy. Czasami w tym obłędnym tłumie mignęła jakaś kobieta z całkowicie zasłoniętą twarzą i ręką wyciągniętą po diengi. Na początku szliśmy alejką owocową. Stragan z winogronami był tak wielki jak u nas na rynkach całe stragany z wszelkimi owocami. A obok niego kolejne stoisko z winogronami i kolejne… I tak było ze wszystkimi dostępnymi gatunkami owoców. Oczywiście wyszłam stamtąd z dwoma kilogramami winogron, które były po prostu śmiesznie tanie.
Przy stoisku z rybami śmierdziało nieziemsko i można było tylko zgadywać, co stanowi bardziej upiorną woń: ryby trzymany przez cały dzień w tym upiornym upale, czy też ich bezzębny sprzedawca. Nie można było podchodzić na stoisk zbyt blisko, bo natychmiast trafiało się w szpony sprzedawcy, który zwykle nie odpuszczał gadaniny dopóki się czegoś u niego nie kupiło.
Najśmieszniej było przy stoisku z mięsem. Tuszki wisiały sobie w najlepsze na pełnym słońcu, czarne od obsiadających je much. Głowy, nogi i podroby leżały sobie na chodniku, nie pierwszej czystości.
Jakoś się wszystkim niewyraźnie zrobiło na myśl, że przecież takie mięso spożywamy teraz na co dzień. Żeby się nie dać czarnym myślom ruszyliśmy dalej. I już po chwili ja przywdziałam się w tureckie kobiece okrycie głowy, a Paweł wybrał dla siebie tradycyjną czapkę kirgiską. Chodziliśmy po bazarze razem z Jojną i Agnieszką i na stoisku z tradycyjnymi strojami kirgiskimi, sprzedawczyni orzekła, że chłopaki muszą być braćmi. Oczywiście nimi nie byli, ale myśl spodobała im się bardzo i od tego dnia zwykle trzymaliśmy się całą czwórką razem.
Po ciuszkach przyszła kolej na chlebki zwane lepioszkami. Lepioszek była cała alejka.
Synowie sprzedawczyń dowozili chlebki taczkami, a one same przecierały pieczywo szmatkami. Jakoś niespecjalnie chcieliśmy spróbować tych wypieków.
Później przeszliśmy alejką kantorów do stoisk z przyprawami. Te stragany są wynagrodzeniem za cały smród wschodniego bazaru. Pachnie tam tak, że człowiek momentalnie robi się głodny. Ilości tych przypraw są wręcz nieprawdopodobne a i ceny zachęcają do zakupów. Tylko nie wiadomo za co tu się brać, najchętniej człowiek wykupiłby wszystko. A sprzedawcy tylko na to czekają. Ledwo spojrzałam z bezpiecznej odległości półtora metra na jakieś tajemnicze korzonki, kiedy jakiś starszy brodacz zaczął postukiwać palcami po większości przypraw, później wydał z siebie triumfalny okrzyk, wskazując na kolejną. Spojrzałam na niego oczami jak pięciozłotówki, na co on jeszcze raz wskazał ostatnią przyprawę i zaczął odstawiać pantomimę świadczącą o tym, że „to pycha psze pani”. Pokiwałam ze zrozumieniem głową i wygłosiłam w ojczystym języku „tak, tak, na pewno jest pyszna, ale ja nie chcę”. Pan okazał się nie rozumieć. Wlał do jakiejś miseczki z potężnym osadem herbaty z czajniczka, wsypał tam tajemniczej przyprawy i podał mi miseczkę. Oczywiście pierwsze co sobie pomyślałam, to że jak ja mam wsadzić usta w tą miseczkę, z której pije pewnie połowa bazaru. Później pomyślałam, że przecież nie wiadomo co za świństwo tam jest wsypane. Żeby odwlec straszną chwilę, pokazałam na siebie ze zdziwieniem palcem. Pan uśmiechnął się od ucha do uch dając mi do zrozumienia, że tak, zawartość miseczki jest przeznaczona dla mnie. Pomyślałam sobie, że trudno, antybiotyków już nie biorę, to w razie czego się szybko zdezynfekuję. Wzięłam dość niepewnie pierwszy łyk i … napój okazał się naprawdę smaczny. Teraz to ja uśmiechnęłam się i zbrojna w resztkę somów zapowiedziałam mu, że ma mi dać malutką porcję.
Po całym zdarzeniu pojawił się Paweł, który wcześniej dokonywał inspekcji stoiska z papryką. Zapowiedział, że koniec tego dobrego i dobrze, bo ja naprawdę mam hopla na punkcie przypraw i mogłam jeszcze nieświadomie sprzeniewierzyć na tych stoiskach połowę budżetu wyprawy.
Po południu, zjedliśmy sobie po baranim szaszłyki i pirożku, po czym poszliśmy do biura turystycznego. Zanim we właściwym molochu zdołaliśmy znaleźć odpowiednie wejście, obeszliśmy połowę instytucji w tym budynku. Zamierzaliśmy się dowiedzieć o możliwości załatwienia mongolskiej wizy, której nam się nie udało załatwić w Polsce. Nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, za to poinformowano nas, że granica w Irkesztam jest otwarta. Z tą rewelacyjną wiadomością polecieliśmy do hotelu, żeby jak najszybciej przekazać ją reszcie grupy. Sambor potwierdził nasz nius, dodał jednak, że nie dotyczy to wjazdu własnym pojazdem. Długo debatowaliśmy co z tym fantem zrobić. Chińska strona proponowała nam podróż autobusem. Zastanawialiśmy się nad tym, ale chęć wjechania własnym pojazdem mocno nam z tym kolidowała. W końcu zdecydowaliśmy się. Wjedziemy do Chin busikiem, na czas krótszy niż pierwotnie zakładany.
Po naradzie bojowej poszliśmy do knajpy, w której w końcu dostaliśmy naprawdę dobre żarcie. Jedynym mankamentem tego lokalu był niedomyty widelec i oczywiście 2 zapomniane zamówienia. Zaletami było posiadanie potraw z menu, wśród, których był nawet Strogonov. Niestety nasza dwójka szybko opuściła lokal. Paweł po kilku szybkich kolejkach koniaku „Kirgistan” zrobił się nieco niemrawy
Ostatnio zmieniony śr 11 lut, 2009 przez fruzia, łącznie zmieniany 1 raz.
14 sierpnia 2008
Podźwignęliśmy się nieprędko. Zapakowaliśmy manatki, czyli wyprane w Osh ciuchy, wszelakie substancje myjące zabrudzone powłoki cielesne oraz pamiątki z bazaru. Następnie ruszyliśmy w stronę Pamiru. Na szczęście na początku prowadził Paweł i to on biedził się nad wyjazdem z miasta i pierwszymi bardzo zatłoczonymi kilometrami naszej dzisiejszej trasy. Azjaci jeżdżą jak im się żywnie podoba, światła traktują jako miłe świecidełka zdobiące ulice i poza tym wcale się nimi nie przejmują. W życiu nie odważyłabym się podróżować po azjatyckich miastach pojazdem mniejszym niż Patrol.
W ogóle z naszą drogą coś było nie tak, wedle nie co przestarzałych map dało się jechać pięknie na wprost, tymczasem okazało się, że Kirgizi się z Uzbekami niezbyt lubią i Uzbecy zabrali Kirgizom kawałek kraju. I ten zabrany kawałek musieliśmy objechać. Nie powiem, może to nadłożyło kilometrów, w dodatku dziurawe drogi uprzykrzyły nam życie do reszty, ale widoki, szczególnie w dalszej części rekompensowały niedogodności. Ale po kolei. Najpierw opuściliśmy zatłoczoną część szosy. W pierwszej wiosce Paweł poddał się tajemniczej tropikalnej chorobie zwanej „KotkuNieTup” i oddając mi kierownicę odbezpieczył pierwsze tego dnia piwko. W tejże wiosce jeden z motocyklistów naprawiał sobie dętkę. W prawdziwym zakładzie wulkanizacyjnym. Właściciel podchodził do pracy z takim poświęceniem, że aż wśród narzędzi ustawił sobie łóżko.
Później droga zrobiła się bezludna, jeżeli nie liczyć porozstawianych gdzieniegdzie małych chińskich dziewczyn, które w małych chińskich maseczkach od kurzu przepuszczały nas pomiędzy wcale nie małymi chińskimi podróbkami maszyn budujących drogi. Jechaliśmy z Martą, która z powodu uszkodzonych palców na dłużej rozstała się z jazdą na motorze. We troje umilaliśmy sobie czas obserwując Chińczyków naprawiających drogę w Kirgizji i podziwiając widoki. W końcu zabraliśmy się do przełęczy Taldyk. Pierwszy raz w trakcie tej wyprawy prowadziłam nasz wehikuł na przełęczy i już po dwóch minutach zrozumiałam, dlaczego jazda w takich warunkach trochę Qśmę irytuje. Bizun znosił podjazdy na takich wysokościach tylko przy równiutko 2000 obrotów. Zamiast więc podziwiać wspaniałe widoki zajęłam się ciasnymi serpentynami i trzymaniem właściwych obrotów. Jechałam sobie prędkością kontemplacyjną, na jedyneczce i jednak coś tam z tych widoków zdołałam obejrzeć.
Zupełnie odprężałam się przy zjazdach, można sobie było pozwalać na dowolne fanaberie, silnik nie miał najmniejszego zamiaru się przegrzewać, przeciwnie zastanawialiśmy się czy nie zamarznie. Co do Bizuna to nadszedł moment, kiedy zaczęliśmy się o niego trochę martwić. Dławił się. Paweł głowił się i wymyślił w końcu, że przy najbliższej okazji musi wyczyścić filtr powietrza. Dużo gorsze było to, że zaczął nam znikać olej. Paweł wymyślał rozmaite przyczyny, które raczej ciężko było sprawdzić. Mieliśmy szczerą nadzieję, że spalanie oleju wiąże się z wysokością.
Dłuższe przebywanie na przełęczy, w ostrym słońcu i obłędnym kurzu, wśród rozmaitych zweryfikowanych negatywnie części pojazdów, które pokonywały tą drogę oraz martwienie się stanem technicznym Bizuna trochę na nas wpłynęło. Mianowicie na ostatnich kilometrach przed Sary Tash zaczęłyśmy z Martą śpiewać. O ile jeszcze Marta ma wykształcenie muzyczne i słuchanie jej sprawia przyjemność, o tyle moje zawodzenie jest zapewne ciężko wytrzymać nawet po dwóch lytrach. Qśma zaczał więc szybko protestować, co sprawiło, że zaczęłam śpiewać głośniej. Podejrzewam, że z dużą ulgą przyjął informację, że właśnie dojechaliśmy na miejsce biwaku.
Stanęliśmy sobie nad strumyczkiem. Po 40 stopniowym upale w Osh, miejsce wydawało nam się lodowato zimne. Nic dziwnego – dojeżdżając do Sary Tash, w promieniach zachodzącego słońca, po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy Pamir…
Podźwignęliśmy się nieprędko. Zapakowaliśmy manatki, czyli wyprane w Osh ciuchy, wszelakie substancje myjące zabrudzone powłoki cielesne oraz pamiątki z bazaru. Następnie ruszyliśmy w stronę Pamiru. Na szczęście na początku prowadził Paweł i to on biedził się nad wyjazdem z miasta i pierwszymi bardzo zatłoczonymi kilometrami naszej dzisiejszej trasy. Azjaci jeżdżą jak im się żywnie podoba, światła traktują jako miłe świecidełka zdobiące ulice i poza tym wcale się nimi nie przejmują. W życiu nie odważyłabym się podróżować po azjatyckich miastach pojazdem mniejszym niż Patrol.
W ogóle z naszą drogą coś było nie tak, wedle nie co przestarzałych map dało się jechać pięknie na wprost, tymczasem okazało się, że Kirgizi się z Uzbekami niezbyt lubią i Uzbecy zabrali Kirgizom kawałek kraju. I ten zabrany kawałek musieliśmy objechać. Nie powiem, może to nadłożyło kilometrów, w dodatku dziurawe drogi uprzykrzyły nam życie do reszty, ale widoki, szczególnie w dalszej części rekompensowały niedogodności. Ale po kolei. Najpierw opuściliśmy zatłoczoną część szosy. W pierwszej wiosce Paweł poddał się tajemniczej tropikalnej chorobie zwanej „KotkuNieTup” i oddając mi kierownicę odbezpieczył pierwsze tego dnia piwko. W tejże wiosce jeden z motocyklistów naprawiał sobie dętkę. W prawdziwym zakładzie wulkanizacyjnym. Właściciel podchodził do pracy z takim poświęceniem, że aż wśród narzędzi ustawił sobie łóżko.
Później droga zrobiła się bezludna, jeżeli nie liczyć porozstawianych gdzieniegdzie małych chińskich dziewczyn, które w małych chińskich maseczkach od kurzu przepuszczały nas pomiędzy wcale nie małymi chińskimi podróbkami maszyn budujących drogi. Jechaliśmy z Martą, która z powodu uszkodzonych palców na dłużej rozstała się z jazdą na motorze. We troje umilaliśmy sobie czas obserwując Chińczyków naprawiających drogę w Kirgizji i podziwiając widoki. W końcu zabraliśmy się do przełęczy Taldyk. Pierwszy raz w trakcie tej wyprawy prowadziłam nasz wehikuł na przełęczy i już po dwóch minutach zrozumiałam, dlaczego jazda w takich warunkach trochę Qśmę irytuje. Bizun znosił podjazdy na takich wysokościach tylko przy równiutko 2000 obrotów. Zamiast więc podziwiać wspaniałe widoki zajęłam się ciasnymi serpentynami i trzymaniem właściwych obrotów. Jechałam sobie prędkością kontemplacyjną, na jedyneczce i jednak coś tam z tych widoków zdołałam obejrzeć.
Zupełnie odprężałam się przy zjazdach, można sobie było pozwalać na dowolne fanaberie, silnik nie miał najmniejszego zamiaru się przegrzewać, przeciwnie zastanawialiśmy się czy nie zamarznie. Co do Bizuna to nadszedł moment, kiedy zaczęliśmy się o niego trochę martwić. Dławił się. Paweł głowił się i wymyślił w końcu, że przy najbliższej okazji musi wyczyścić filtr powietrza. Dużo gorsze było to, że zaczął nam znikać olej. Paweł wymyślał rozmaite przyczyny, które raczej ciężko było sprawdzić. Mieliśmy szczerą nadzieję, że spalanie oleju wiąże się z wysokością.
Dłuższe przebywanie na przełęczy, w ostrym słońcu i obłędnym kurzu, wśród rozmaitych zweryfikowanych negatywnie części pojazdów, które pokonywały tą drogę oraz martwienie się stanem technicznym Bizuna trochę na nas wpłynęło. Mianowicie na ostatnich kilometrach przed Sary Tash zaczęłyśmy z Martą śpiewać. O ile jeszcze Marta ma wykształcenie muzyczne i słuchanie jej sprawia przyjemność, o tyle moje zawodzenie jest zapewne ciężko wytrzymać nawet po dwóch lytrach. Qśma zaczał więc szybko protestować, co sprawiło, że zaczęłam śpiewać głośniej. Podejrzewam, że z dużą ulgą przyjął informację, że właśnie dojechaliśmy na miejsce biwaku.
Stanęliśmy sobie nad strumyczkiem. Po 40 stopniowym upale w Osh, miejsce wydawało nam się lodowato zimne. Nic dziwnego – dojeżdżając do Sary Tash, w promieniach zachodzącego słońca, po raz pierwszy w życiu zobaczyliśmy Pamir…
Ostatnio zmieniony śr 11 lut, 2009 przez fruzia, łącznie zmieniany 1 raz.
15 sierpnia 2008
DZIEŃ WYSOCE ROZRYWKOWY
Plan zakładał przejechanie z Sary Tash do granicy kirgisko-chińskiej w Irkeshtam. Wstaliśmy jak zwykle, koło 7 rano. Poranne przepłukanie oczek w lodowatej wodzie nastroiło nas do życia nadzwyczaj pozytywnie. Nie na długo. Droga z Sary-Tash do Irkeshtam jest zapewne najgorszą drogą na całym świecie. Nie może się już zdarzyć nic gorszego. Całą droga pokryta jest równomiernie tarką, zwaną przez nas kurwinami. Prędkość na takim czymś wynosi przy najbardziej sprzyjających wiatrach jakieś 30 na godzinę. Mieliśmy do zrobienia jakieś 80. Nic więc dziwnego, że z Pawłowych ust sypały się wyrazy, których nawet Prezio nie używa.
Pierwszy kirgiski post graniczny powitaliśmy z niebywałą ulgą. Nie gasiliśmy pojazdu, bo rozrusznik już się na nas obraził, więc Paweł poszedł nas odprawiać, a ja bojowo pilnowałam dobytku. Przybrałam bardzo groźny wyraz twarzy i spojrzałam sobie na infrastrukturę. Ciekawa była. Była sobie mała odrapana niegdyś biała budka, koło budki szlaban, a pilnował tego wszystkiego chłopak, na oko piętnastoletni. Miał na sobie wyświechtany mundur, w a ręku karabin. Zaczęłam odczuwać niepohamowaną chęć obejrzenia postu od wewnątrz. Moje chęci zostały zastopowane w osobie jakiegoś kolesia, który podszedł sobie do Patrola i zaczął nawijać do mnie po angielsku. Okazało się, że jest z hiszpańskiej wycieczki, która stoi sobie tuż za nami. Pogadaliśmy sobie aż do chwili, w której nadszedł Qśma. Najpierw zażądał skarpetek i nowych butów, bo w sandałkach stópki mu zmarzły. Po czym poinformował mnie, że pan Kirgiz życzy sobie mnie obejrzeć.
Budka wewnątrz też kiedyś byłą biała. Stało w niej łóżko, zajmujące połowę pomieszczenia oraz biureczko i dwa krzesełka. My siedliśmy na krzesełkach, pan Kirgiz trwał na łóżku. W kajeciku pisał pilnie nasze dane i wypytywał. Padło standardowe pytanie o to czy jesteśmy małżeństwem, tradycyjne zdziwienie na to, że jednak nie. Pan przybrał groźną minę, przypatrzył się bacznie mnie, później Pawłowi i nagle rozpromienił się. Nie krył powodów. Ujrzał w Qśmie wcielenie Lenina. Przepuścił nas bez najmniejszego ale. Później dojechaliśmy do czegoś co przypominało koniec świata. Koniec świata był uroczym miasteczkiem Nura i składał się z cmentarzyska ciężarówek. Jeszcze w Mongolii dowiedzieliśmy się, że tuż po naszym wyjeździe z Chin Nurę zmiotło trzęsienie ziemi…
Drugi post graniczny, tuż za tym cmentarzyskiem, przypominał mocno zaniedbany dworzec kolejowy z dwóch wieków wstecz. Nie mam pojęcia dlaczego akurat tak mi się skojarzyło. Nie zdarzyło się tam raczej nic godnego uwagi, oprócz tego, że wypuszczono nas z Kirgizji. Za to później było fajnie. Wjechaliśmy w drogę skrytą skrzętnie w nasypie. Wcale się nie dziwie, że tak ją schowali. W Kirgizji brak jest dobrych dróg, a to był asfalt pierwszej klasy. Skończył się jednak szybko, a nam przed pierwszymi postami chińskimi objawiły się dwie ciężarówki, mocno przeładowane, obie świeżo po wypadku. Jedna jeszcze coś sobą reprezentowała, małe chińskie rączki były właśnie zajęte ocalaniem niezniszczonych paczek. Druga ciężarówka właściwie nie przypominała niczego. Nie mieliśmy jednak czasu się nad tym rozwodzić, bo dojechaliśmy do szlabanu, Przy szlabanie stał sobie Chińczyk z odbezpieczonym Kałaszem. Nie chciał nas o dziwo zastrzelić, usatysfakcjonowało go sprawdzenie nam paszportów. Po szlabanie napotkaliśmy dwie budki. Z budek wyspało się 6 małych chińskich pograniczników. Dwóch przypadło na nas. Małymi Chińskimi rączkami zrobili nam w Bizunie efekt sporego tornada. Musieliśmy wyciągnąć z auta wszystko. Dosłownie. Paweł pokazywał każdą śrubkę. Metodycznie sprawdzili lodówkę. Sprawdzili czy nasze mydła rzeczywiście są mydłami. Mapy oglądali po trzy razy, kartka po kartce. Pawła plecak przeszperali dwukrotnie, później przyszedł przełożony i sprawdził czy aby niczego nie przeoczyli. Próbowali odpalić laptopa, który już się zepsuł. Z fascynacją oglądali nasz gacie suszące się po praniu w kartonie. Później, w rękawiczkach, dobrali się do brudów. Nie doszukali się jednak niczego ciekawego w tygodniowych skarpetkach i przepoconych koszulkach, więc zmienili tor poszukiwań. Wybrali losowo jeden batonik, z opakowania z Makro i kazali go Pawłowi szamać. Zjadł, więc dali w końcu spokój. I tu stało się najlepsze. Wcześniej kazali nam zgasić silnik. I teraz Bizun powiedział, że rozrusznik nie życzy sobie zadziałać. Niezbyt zdziwiona wyszłam z auta i zawołałam Jacka i Przemka z Y61 o pomoc. Chłopaki oczywiście pomogli. Zupełnie niepotrzebnie. Kiedy Chińczycy zobaczyli co się kroi, dopadli nas, odepchnęli i sami zaczęli pchać auto. Małe chińskie rączki działają cuda. Bizun nabrał takiego rozpędu, że mało brakowało, a siłą pędu dofrunąłby do samego Wielkiego Muru. Zachwyceni pogranicznicy zaczęli nam robić zdjęcia. Miny im zrzedły dopiero, kiedy my też zaczęliśmy ich fotografować. Stanowczo nam zapowiedzieli, że nie wolno i odprawili dalej. Dalej był bardzo duży i całkiem porządnie wyglądający post.
Okazało się, że Chińczycy mają przerwę obiadową i na łaskawe przyjęcie czekaliśmy 3 godziny. Dla zajęcia dali nam karteczki do wypełnienia. Po 3 minutach nasze polskie temperamenty zaczęły się jednak nudzić. Co robi znudzony Polak? Jasne! Flaszeczka! A co robiła znudzona hiszpańska wycieczka za nami? Pijący którąś już kolejkę Przemek pierwszy zwróciła nich uwagę. Rzucali kamyczkami do butelek. Co za naród niesamowity…
Wykorzystaliśmy też czas do przepakowania się. Nasz chiński agent siedział już z nami i poinformował nas, że z wjazdu własnymi autami nici, mamy więc zabrać dobytek na te parę dni podróży autobusikiem. W trakcie pakowania zachciało mi się do toalety. Post wyglądał bardzo przyzwoicie, poszłam więc bez żadnych złych przeczuć. Odrzuciło mnie już w wejściu. Smród panował potężny. Z pierwszej kabiny zrezygnowałam, bo za przeproszeniem, nie dało się odróżnić gówna od kafelek. W drugiej było jakby ciut lepiej, wystarczyło mocno podwinąć nogawki, żeby nie zabrudzić ciuchów. Kiedy jednak z zardzewiałej rury pociekło na mnie trochę wody, uciekłam stamtąd, zdecydowawszy, że wrócę dopiero, kiedy ciśnienie stanie się nie do zniesienia. Wróciłam do pakowania i dokładnie przy jego końcu mój pęcherz powiedział dosyć. Po wizycie w tym przybytku nie wytrzymałam i dopiero po przeczyszczeniu się od wewnątrz dwoma lufami wódki wróciłam do jako takiej równowagi. W ciągu następnych paru godzin na każde wspomnienie owej toalety musiałam się dezynfekować.
Po przerwie na obiad zaczęła się odprawa. Najpierw specjalne ustrojstwo zmierzyło nam temperaturę. Osobiście miałam 35,8°, jak widać, oziębła z mnie baba. Później sprawdzili nam paszporty. Następnie wprowadzili nas do komputera. Na końcu prześwietlili bagaż i niektórym przejrzeli aparaty fotograficzne. Wreszcie panie poszły sobie do autobusu,
a panowie zajęli się odprowadzaniem maszyn na strefę bez cłową
Motocyklom przeszło to ulgowo, ale z samochodami nie było śmiesznie. Pewnie do tej pory Qśma, Kajman i Jacek siedzieliby na tej granicy w maszynach, gdyby nie interwencja naczelnika. W tym czasie w autobusiku działy się rzeczy nadzwyczaj ciekawe. Zanim dołączyli do nas motocykliści, zdążyłyśmy się już nieźle rozweselić, po ich powrocie nasze humory były już szampańskie. Czekając na kierowców terenówek postanowiliśmy uruchomić autobus. Kierowca poszedł se w siną dal, więc Jojna siadł kierownicą.
Odpalił diabelstwo! Potrąbiliśmy chwilę, po czym okazało się, że autobus nie daje się zgasić. Jojna puścił sprzęgło na biegu, po czym wrócił na swoje miejsce i udawał niewiniątko, a my tarzaliśmy się ze śmiechu po siedzeniach. Później podziwialiśmy hotele na przejściu. W pełni godne były tej toalety.
W końcu chłopacy przyszli i ruszyliśmy. Kierowca dał nam na drogę chlebki i banany. Mieliśmy dotrzeć do Kashgaru za 4 godziny. Skiślibyśmy w tym autobusie, na szczęście wódka się jeszcze nie skończyła, więc początek podróży jakoś się kleił.
Chiny składały się z czerwonej ziemi, gór i wsi, w których bieda piszczała aż echo szło. Czasami gdzieniegdzie przepływały zwały błota, które podobno są rzekami. Generalnie mało atrakcyjne. W końcu po 4 godzinach, już po ciemku dojechaliśmy do Kashgaru. Na szczęście już z marszu trafiliśmy do hotelu. Łóżka były dwa pojedyncze, poza łazienka i przedpokojem nie szło zapalić światła. Sama łązienka prezentowała się dość oryginalnie. Już w Osh wiedzieliśmy, że szczoteczki do zębów, pasta i ranne kapcie to nic dziwnego, ale pełen zestaw skarpetek męskich i damskich tuż obok prezerwatyw i żeli nawilżających do bzykania trochę nas zaskoczył. Ponadto w oczy rzucała się pęknięta umywalka. Zostawiliśmy graty i zeszliśmy na dół, bo mieli nas powieźć na kolację.
Zabrali nas do John’s Information Service&Cafe. Pożarliśmy kolację, przy okazji od Waldka i Sambora, którzy w Chinach już bywali dowiedzieliśmy się jak zapalić światło w pokoju. Paweł przy znakomitej i zupełnie innej niż ta serwowana u nas, wieprzowinie w sosie słodko-kwaśnym, odkrył ulubione chińskie piwo – Tsingtao.
Po kolacji wróciliśmy do hotelu. Taksówką. Gdyby nasi taksówkarze tak jeździli… to byśmy ich omijali szerokim łukiem. Zastanawialiśmy się, czy gościu nie pojedzie na rondzie pod prąd. Dojechaliśmy jednak o dziwo żywi. W hotelu, po długiej walce z guziczkami odkryliśmy w końcu jak to zrobić, żeby działało nam światło i telewizor. Chińczycy mają nudny program – poza olimpiadą i propagandowymi dziełami maoistycznymi nie ma kompletnie nic.
DZIEŃ WYSOCE ROZRYWKOWY
Plan zakładał przejechanie z Sary Tash do granicy kirgisko-chińskiej w Irkeshtam. Wstaliśmy jak zwykle, koło 7 rano. Poranne przepłukanie oczek w lodowatej wodzie nastroiło nas do życia nadzwyczaj pozytywnie. Nie na długo. Droga z Sary-Tash do Irkeshtam jest zapewne najgorszą drogą na całym świecie. Nie może się już zdarzyć nic gorszego. Całą droga pokryta jest równomiernie tarką, zwaną przez nas kurwinami. Prędkość na takim czymś wynosi przy najbardziej sprzyjających wiatrach jakieś 30 na godzinę. Mieliśmy do zrobienia jakieś 80. Nic więc dziwnego, że z Pawłowych ust sypały się wyrazy, których nawet Prezio nie używa.
Pierwszy kirgiski post graniczny powitaliśmy z niebywałą ulgą. Nie gasiliśmy pojazdu, bo rozrusznik już się na nas obraził, więc Paweł poszedł nas odprawiać, a ja bojowo pilnowałam dobytku. Przybrałam bardzo groźny wyraz twarzy i spojrzałam sobie na infrastrukturę. Ciekawa była. Była sobie mała odrapana niegdyś biała budka, koło budki szlaban, a pilnował tego wszystkiego chłopak, na oko piętnastoletni. Miał na sobie wyświechtany mundur, w a ręku karabin. Zaczęłam odczuwać niepohamowaną chęć obejrzenia postu od wewnątrz. Moje chęci zostały zastopowane w osobie jakiegoś kolesia, który podszedł sobie do Patrola i zaczął nawijać do mnie po angielsku. Okazało się, że jest z hiszpańskiej wycieczki, która stoi sobie tuż za nami. Pogadaliśmy sobie aż do chwili, w której nadszedł Qśma. Najpierw zażądał skarpetek i nowych butów, bo w sandałkach stópki mu zmarzły. Po czym poinformował mnie, że pan Kirgiz życzy sobie mnie obejrzeć.
Budka wewnątrz też kiedyś byłą biała. Stało w niej łóżko, zajmujące połowę pomieszczenia oraz biureczko i dwa krzesełka. My siedliśmy na krzesełkach, pan Kirgiz trwał na łóżku. W kajeciku pisał pilnie nasze dane i wypytywał. Padło standardowe pytanie o to czy jesteśmy małżeństwem, tradycyjne zdziwienie na to, że jednak nie. Pan przybrał groźną minę, przypatrzył się bacznie mnie, później Pawłowi i nagle rozpromienił się. Nie krył powodów. Ujrzał w Qśmie wcielenie Lenina. Przepuścił nas bez najmniejszego ale. Później dojechaliśmy do czegoś co przypominało koniec świata. Koniec świata był uroczym miasteczkiem Nura i składał się z cmentarzyska ciężarówek. Jeszcze w Mongolii dowiedzieliśmy się, że tuż po naszym wyjeździe z Chin Nurę zmiotło trzęsienie ziemi…
Drugi post graniczny, tuż za tym cmentarzyskiem, przypominał mocno zaniedbany dworzec kolejowy z dwóch wieków wstecz. Nie mam pojęcia dlaczego akurat tak mi się skojarzyło. Nie zdarzyło się tam raczej nic godnego uwagi, oprócz tego, że wypuszczono nas z Kirgizji. Za to później było fajnie. Wjechaliśmy w drogę skrytą skrzętnie w nasypie. Wcale się nie dziwie, że tak ją schowali. W Kirgizji brak jest dobrych dróg, a to był asfalt pierwszej klasy. Skończył się jednak szybko, a nam przed pierwszymi postami chińskimi objawiły się dwie ciężarówki, mocno przeładowane, obie świeżo po wypadku. Jedna jeszcze coś sobą reprezentowała, małe chińskie rączki były właśnie zajęte ocalaniem niezniszczonych paczek. Druga ciężarówka właściwie nie przypominała niczego. Nie mieliśmy jednak czasu się nad tym rozwodzić, bo dojechaliśmy do szlabanu, Przy szlabanie stał sobie Chińczyk z odbezpieczonym Kałaszem. Nie chciał nas o dziwo zastrzelić, usatysfakcjonowało go sprawdzenie nam paszportów. Po szlabanie napotkaliśmy dwie budki. Z budek wyspało się 6 małych chińskich pograniczników. Dwóch przypadło na nas. Małymi Chińskimi rączkami zrobili nam w Bizunie efekt sporego tornada. Musieliśmy wyciągnąć z auta wszystko. Dosłownie. Paweł pokazywał każdą śrubkę. Metodycznie sprawdzili lodówkę. Sprawdzili czy nasze mydła rzeczywiście są mydłami. Mapy oglądali po trzy razy, kartka po kartce. Pawła plecak przeszperali dwukrotnie, później przyszedł przełożony i sprawdził czy aby niczego nie przeoczyli. Próbowali odpalić laptopa, który już się zepsuł. Z fascynacją oglądali nasz gacie suszące się po praniu w kartonie. Później, w rękawiczkach, dobrali się do brudów. Nie doszukali się jednak niczego ciekawego w tygodniowych skarpetkach i przepoconych koszulkach, więc zmienili tor poszukiwań. Wybrali losowo jeden batonik, z opakowania z Makro i kazali go Pawłowi szamać. Zjadł, więc dali w końcu spokój. I tu stało się najlepsze. Wcześniej kazali nam zgasić silnik. I teraz Bizun powiedział, że rozrusznik nie życzy sobie zadziałać. Niezbyt zdziwiona wyszłam z auta i zawołałam Jacka i Przemka z Y61 o pomoc. Chłopaki oczywiście pomogli. Zupełnie niepotrzebnie. Kiedy Chińczycy zobaczyli co się kroi, dopadli nas, odepchnęli i sami zaczęli pchać auto. Małe chińskie rączki działają cuda. Bizun nabrał takiego rozpędu, że mało brakowało, a siłą pędu dofrunąłby do samego Wielkiego Muru. Zachwyceni pogranicznicy zaczęli nam robić zdjęcia. Miny im zrzedły dopiero, kiedy my też zaczęliśmy ich fotografować. Stanowczo nam zapowiedzieli, że nie wolno i odprawili dalej. Dalej był bardzo duży i całkiem porządnie wyglądający post.
Okazało się, że Chińczycy mają przerwę obiadową i na łaskawe przyjęcie czekaliśmy 3 godziny. Dla zajęcia dali nam karteczki do wypełnienia. Po 3 minutach nasze polskie temperamenty zaczęły się jednak nudzić. Co robi znudzony Polak? Jasne! Flaszeczka! A co robiła znudzona hiszpańska wycieczka za nami? Pijący którąś już kolejkę Przemek pierwszy zwróciła nich uwagę. Rzucali kamyczkami do butelek. Co za naród niesamowity…
Wykorzystaliśmy też czas do przepakowania się. Nasz chiński agent siedział już z nami i poinformował nas, że z wjazdu własnymi autami nici, mamy więc zabrać dobytek na te parę dni podróży autobusikiem. W trakcie pakowania zachciało mi się do toalety. Post wyglądał bardzo przyzwoicie, poszłam więc bez żadnych złych przeczuć. Odrzuciło mnie już w wejściu. Smród panował potężny. Z pierwszej kabiny zrezygnowałam, bo za przeproszeniem, nie dało się odróżnić gówna od kafelek. W drugiej było jakby ciut lepiej, wystarczyło mocno podwinąć nogawki, żeby nie zabrudzić ciuchów. Kiedy jednak z zardzewiałej rury pociekło na mnie trochę wody, uciekłam stamtąd, zdecydowawszy, że wrócę dopiero, kiedy ciśnienie stanie się nie do zniesienia. Wróciłam do pakowania i dokładnie przy jego końcu mój pęcherz powiedział dosyć. Po wizycie w tym przybytku nie wytrzymałam i dopiero po przeczyszczeniu się od wewnątrz dwoma lufami wódki wróciłam do jako takiej równowagi. W ciągu następnych paru godzin na każde wspomnienie owej toalety musiałam się dezynfekować.
Po przerwie na obiad zaczęła się odprawa. Najpierw specjalne ustrojstwo zmierzyło nam temperaturę. Osobiście miałam 35,8°, jak widać, oziębła z mnie baba. Później sprawdzili nam paszporty. Następnie wprowadzili nas do komputera. Na końcu prześwietlili bagaż i niektórym przejrzeli aparaty fotograficzne. Wreszcie panie poszły sobie do autobusu,
a panowie zajęli się odprowadzaniem maszyn na strefę bez cłową
Motocyklom przeszło to ulgowo, ale z samochodami nie było śmiesznie. Pewnie do tej pory Qśma, Kajman i Jacek siedzieliby na tej granicy w maszynach, gdyby nie interwencja naczelnika. W tym czasie w autobusiku działy się rzeczy nadzwyczaj ciekawe. Zanim dołączyli do nas motocykliści, zdążyłyśmy się już nieźle rozweselić, po ich powrocie nasze humory były już szampańskie. Czekając na kierowców terenówek postanowiliśmy uruchomić autobus. Kierowca poszedł se w siną dal, więc Jojna siadł kierownicą.
Odpalił diabelstwo! Potrąbiliśmy chwilę, po czym okazało się, że autobus nie daje się zgasić. Jojna puścił sprzęgło na biegu, po czym wrócił na swoje miejsce i udawał niewiniątko, a my tarzaliśmy się ze śmiechu po siedzeniach. Później podziwialiśmy hotele na przejściu. W pełni godne były tej toalety.
W końcu chłopacy przyszli i ruszyliśmy. Kierowca dał nam na drogę chlebki i banany. Mieliśmy dotrzeć do Kashgaru za 4 godziny. Skiślibyśmy w tym autobusie, na szczęście wódka się jeszcze nie skończyła, więc początek podróży jakoś się kleił.
Chiny składały się z czerwonej ziemi, gór i wsi, w których bieda piszczała aż echo szło. Czasami gdzieniegdzie przepływały zwały błota, które podobno są rzekami. Generalnie mało atrakcyjne. W końcu po 4 godzinach, już po ciemku dojechaliśmy do Kashgaru. Na szczęście już z marszu trafiliśmy do hotelu. Łóżka były dwa pojedyncze, poza łazienka i przedpokojem nie szło zapalić światła. Sama łązienka prezentowała się dość oryginalnie. Już w Osh wiedzieliśmy, że szczoteczki do zębów, pasta i ranne kapcie to nic dziwnego, ale pełen zestaw skarpetek męskich i damskich tuż obok prezerwatyw i żeli nawilżających do bzykania trochę nas zaskoczył. Ponadto w oczy rzucała się pęknięta umywalka. Zostawiliśmy graty i zeszliśmy na dół, bo mieli nas powieźć na kolację.
Zabrali nas do John’s Information Service&Cafe. Pożarliśmy kolację, przy okazji od Waldka i Sambora, którzy w Chinach już bywali dowiedzieliśmy się jak zapalić światło w pokoju. Paweł przy znakomitej i zupełnie innej niż ta serwowana u nas, wieprzowinie w sosie słodko-kwaśnym, odkrył ulubione chińskie piwo – Tsingtao.
Po kolacji wróciliśmy do hotelu. Taksówką. Gdyby nasi taksówkarze tak jeździli… to byśmy ich omijali szerokim łukiem. Zastanawialiśmy się, czy gościu nie pojedzie na rondzie pod prąd. Dojechaliśmy jednak o dziwo żywi. W hotelu, po długiej walce z guziczkami odkryliśmy w końcu jak to zrobić, żeby działało nam światło i telewizor. Chińczycy mają nudny program – poza olimpiadą i propagandowymi dziełami maoistycznymi nie ma kompletnie nic.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 27 gości