6 sierpnia 2008
Około 8 rano obudził nas Ojciec Dyrektor Sambor. Zaordynował kąpiel w jeziorze i śniadanie. Następnie podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna miała jechać na przełęcz Tosor, druga zostać w obozowisku i pilnować bambetli. Po południu miało być odwrotnie. Załapaliśmy się do pierwszej grupy, razem z Kajmanem, Samborem, Podoskiem i Waldkiem. Najsampierw zatankowaliśmy pojazdy.
Do kanistrów Kajmana powędrowało zapasowe paliwo dla motocyklistów. Dalej nasza droga wiodła już tylko na przełęcz. Jeszcze na dole urzekły nas obłędne widoki. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Kirgistan jest najpiękniejszym krajem jaki kiedykolwiek w życiu widziałam, a ta część w której się w tamtym czasie znajdowaliśmy jest najciekawszym widokowo rejonem.
Wspaniałe masywy Tien Szanu, zielone doliny, lodowe czapy, dzika przyroda.
Bizun szedł jak burza. Niestraszne mu były szutrowe podjazdy, mimo, że mocno styrane przez płynący obok potok.
Brody przejeżdżaliśmy bez problemu, Qśma do każdej wody wjeżdżał co najmniej dwa razy, żeby tylko ochlapać AT-ki.
Kiedy trzeba się było cofać na drugi brzeg, żeby przewieźć pasażerów motocykli, nie trzeba było szukać chętnych.
Na te manewry z zaciekawieniem patrzyły pasące się koło nas konie i bydlęta.
Przy którymś brodzie napotkaliśmy policję, która urządzała sobie piknik. Trochę wyżej napotkaliśmy dwóch Kirgizów na jakimś mocno wysłużonym pierdzikółku. Zobaczyli naszych Afrykowców i umyślili sobie, że też mają wyprawowy motor. Jego cudowne właściwości skończyły się na 4 serpentynie. Zagotowali silnik dokumentnie. Na szczęście Kajman się nad nimi zlitował i resztę drogi na górę pokonali za rufą jego Patrola.
Tymczasem my jechaliśmy sobie spokojnie.
Oczywiście nasze samochody były wolniejsze od motorów, mieliśmy Afrykowców stale z przodu, spotykaliśmy się tylko przy cykaniu fotek, brodach i innych przeszkodach. Jechaliśmy, podziwiając wspaniałe widoki.
]
Im wyżej tym cięższa była droga. Jechaliśmy wąską półką skalną, droga była zarwana przez strumienie płynące latem z góry. Często przejazd utrudniały olbrzymie usypiska kamieni, piarżyska.
Zadania nie ułatwiała wysokość – przełęcz Tosor leży na 3900 m n.p.m. Często przed samą maską przebiegały nam całe stada owiec, kóz lub bydła. Robiliśmy liczne postoje na zdjęcia.
Wspaniałe widoki dokoła sprawiały, że zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy rzucić wszystkiego, żeby tu zbudować sobie chatkę i paść małe stadko owiec. Qśme opadły jednak wątpliwości – bał się, że dostawa Żubra w te rejony może zawieźć, więc pomysł upadł. Kiedy zrównaliśmy się z linią śniegu i lodu zrobiło się trochę chłodno. Wdzialiśmy polary i dalej podziwialiśmy lśniące jęzory lodu.
Na szczycie przełęczy znaleźliśmy małą pasterką chatkę. Mieszkała w niej 5 osobowa rodzina. Opodal domku pasło się stado koni i kilka cieląt. Przywitaliśmy się z Kirgizami, wręczyliśmy drobne padaroki, po czym ci gościnni ludzie zaprosili nas do swojej chatki.
Przed wejściem do izby zdjęliśmy buty. Qśma ubrał koszulkę, dziewczyny pozasłaniały zbyt duże dekolty bluzek. Na stole stała miska z ciastkami, gęsta śmietana, masło z jaka i jakaś słodka, całkiem smaczna substancja przypominająca dżem.
Gospodyni porozlewała do miseczek zielonej herbaty. Sambor rozmawiał z gospodarzami, a my rozglądaliśmy się po domku. Ściany były wysłane materiałem, na podłodze leżały dywany. Skromny piecyk, zegarek naścienny, w kącie robił się kumys. Bardzo prosto urządzone. Po herbatce zostaliśmy poczęstowani kumysem. Przy trunku Sambor wypytał o dalszą drogę, liczyliśmy na to, że dojedziemy jeszcze do przełęczy Barskoon. Gospodarze rozwiali nasz nadzieje – powiedzieli, że droga jest taka, że nawet quad z niej zawrócił. Na nasze „żipy” było za wąsko. Razem z Kajmanem z żalem porzuciliśmy myśl o kontynuowaniu przejażdżki. Motocykliści postanowili spróbować. Pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami. Paweł kupił jeszcze półtora litra kumysu, co by mnie jakoś moją terapię antybiotykami wspomóc i już wsiadaliśmy do samochodów. Daleko nie ujechaliśmy. Kajman jechał dalej, my postanowiliśmy na parę chwil zatrzymać się na uboczu. Zjechaliśmy na nie ubite piarżysko. Było pełno górek i dołków i nietrudno było o wykrzyż, który w takich warunkach mógł się skończyć wklejką. Stanęliśmy na góreczce, Paweł zgasił silnik i zaczęliśmy kontemplować przyrodę. Po chwili kontemplacji Qśma wysłał mnie, żebym zobaczyła, czy musimy wracać od razu na drogę, czy też da się pojechać kawałek dalej po tym piarżysku. Wracałam właśnie do niego, aby obwieścić, że znalazłam nam autostradę, kiedy pojawił się przede mną osobliwy widok. Pawłowi widać nudziło się czekanie na mnie, zjechał sobie na wprost z muldki na której staliśmy, Bizunek wpadł w wykrzyż i zawisł. Nic nie dawały próby wybujania się, „przód-tył” też nie robił, blokada nie pomagała. Na CB nie dało rady wywołać Kajmana – był już za daleko.
-Nie mamy łopatki – obwieścił Paweł grobowym głosem – Trzeba coś zastępczego wymyśleć.
-Nada się? – zapytałam wyciągając pierwszą lepszą rzecz jaka mi się pod łapki napatoczyła. Był to drążek od lewarka.
Nadał się. Qśma zaczął kopać. Wysiłek fizyczny na tej wysokości był katorgą. Dodatkowo narzędzie, choć dawało radę, było jednak liche do takiej pracy. Po chwili Paweł odłożył narzędzie. Żeby nie tracić czasu ja złapałam za naszą „łopatkę”.
Wtedy nadjechał Kajman, którego zaniepokoiła nasza przedłużająca się nieobecność. Zobaczył mnie, natychmiast strzelił fotkę i tak to powstała opowieść o tym, jak to na wyprawie Qśma pił sobie piwko patrząc wesoło na to jak Fruzia odkopuje samochód.
Po wydobyciu się z piarżyska zaczęliśmy już na dobre zjeżdżać w dół. W drugą stronę patrzyliśmy na te same krajobrazy z innej perspektywy i podobało nam się tak samo jak przy pierwszym przejeździe. Na horyzoncie między górami majaczyło jezioro Issyk Kul, gdzie wracaliśmy.
Zjeżdżaliśmy dość szybko, bo było późno.
Trochę się to na nas zemściło. Uszy nie lubią nagłej zmiany ciśnień. Zatkały mi się oba. Z którejś chatki na zboczu wzięliśmy jakiegoś starszego Kirgiza na stopa. Mieliśmy go podwieźć na dół. Dopiero kiedy wysiadał z auta odetkało mi się jedno ucho. Ból głowy, który towarzyszył mi już od dłuższej chwili częściowo ustąpił o i zaczęłam więcej słyszeć. Jakby mi moja jeszcze nie wyleczona angina mało dokuczała…Drugie odetkało mi się dopiero po 3 dniach.
Zanim wróciliśmy do obozu, uzupełniliśmy zapasy żywności i paliwa. Później wróciliśmy nad jeziorko. Reszta ekipy już się o nas martwiła, było koło 18. Druga grupa nie miała szans dotrzeć dziś na Tosor, mieli jechać dopiero jutro.
Wobec tego zabraliśmy się za jedzenie i trunki. Znów „telefony” rozdzwaniały się bez przerwy, ciągle ktoś uzupełniał minuty. Dopiero późnym wieczorem zaniepokoiła nas przedłużająca się nieobecność motocyklistów. Gdzież oni się tyle czasu podziewali? Czy wszystko w porządku? Wiedzieliśmy, że po ciemku niewiele zdziałamy, ale postanowiliśmy w razie czego o świcie zrobić ekspedycję ratunkową. Na szczęście koło północy usłyszeliśmy znajomy już nam ryk silnika Hondy. Okazało się, że motocykliści też nie dali rady drodze. Ujechali dość daleko, ale w końcu błotnista droga ich pokonała. Zjechali do znajomego domku, tam dostali coś do jedzenia i picia, ogrzali się i zostali na noc. Tylko Sambor z żoną Martą wrócili po nocy, przeczuwając, że będziemy się niepokoić. Uspokojeni pogadaliśmy jeszcze chwilę, w międzyczasie było kilka „telefonów”, po czym poszliśmy spać.