wyprawa do Azii - relacja
29 lipca 2008
Plan na ten dzień zakładał, że ruszamy z Władimira i jedziemy na Kazań. Wyjeżdżając z miasta zauważyliśmy ładny monaster.
Chcieliśmy zrobić zdjęcia, zaparkowaliśmy więc maszyny i weszliśmy a plac zbrojni w rozmaite aparaty i obiektywy. Po pierwszej salwie fleszy pełnym pędem podjechała do nas milicja. Nie podobało im się nasze umiłowanie rosyjskiej architektury i krótko mówiąc kazali nam spadać stamtąd w trybie niezwłocznym.
Chcąc nie chcąc, ruszyliśmy dalej.
Pogoda dopisywała średnio, było deszczowo. Kilometry płynęły wolno. Za to mieliśmy pełen przekrój rosyjskiej motoryzacji.
Od wysłużonych Ład , KAMAZ-ów,
naszych ulubionych KRAZ-ów
, poprzez mniej lub bardziej styrane życiem Ople, Fordy, Mercedesy, aż po najnowsze H-3, Porsche Cayenne i tym podobne. Bardzo popularne są tu też amerykańskie ciężarówki typu Kenworth i Peterbilt.(z wystającym dziobem, rodem z filmu „mistrz kierownicy ucieka” i „gumowa kaczka”) Co kilkanaście kilometrów mijaliśmy posterunki GAI. Nas się nie czepiali, za to raz zatrzymali Jacka, a Kajmana czepiali się niemal nieustannie. Przyciągały ich widocznie motory na przyczepie. Za każdym razem zatrzymywaliśmy się parę metrów za posterunkiem, aby poczekać na kolegę. Dzień upływał spokojnie. W końcu znaleźliśmy urozmaicenie. Pawłowi zrobiło się zimno w stópki i trzeba mu było w trakcie jazdy ubrać skarpetki. Cała operacja trwała dobre kilka minut, śmiechu było co nie miara. Później zjedliśmy śniadanko w drodze. Droga między Moskwą, a Kazaniem jest całkiem przyzwoita, więc całkiem sprawie poruszamy się do przodu. Niestety nie mamy pełnej komunikacji z resztą ekipy – nasz pech wyprawowy wciąż nas prześladuje i CB się zepsuło. Słuchać możemy, przemawiać niet. Przejazd przez Niżni Nowgorod był straszny. Miasto nie ma obwodnicy, trzeba się pchać przez sam środek, co w szczycie sezonu turystycznego jest po prostu tragiczne.
Równiutko o 13:08 (wedle dziennika pokładowego) zatrzymały nas GAIowe. Panowie złapali nas za to, że Paweł rozbujał Bizuna do 95 km/h, a tutaj przed budką milicji było ograniczenie do 60 km/h. Gapiostwo kosztowało nas 300 rubli (oszałamiająca kwota 30 zł) i 2 koszulki sponsorskie.
Kilkanaście kilometrów później spotkaliśmy Polaków! Kajman natychmiast złapał z nimi kontakt na CB. Cały dzień z nimi jechaliśmy ostrzegając się przed remontami, korkami, dziurami i posterunkami milicji. Chłopaki często jeżdżą na dalekich trasach, do Kazachstanu i Mongolii, więc rozmowa toczyła się żywo. Postanowiliśmy razem zanocować. Byliśmy sami z Kajmanem, Jacek z Przemkiem zostali we Włodzimierzu pisać relacje, a Wiesiek z synem byli gdzieś tam przed nami.
W trakcie jazdy nieustannie towarzyszył nam dreszczyk emocji związany z milicją.
Wieczorem rozpadało się. Mieliśmy zatłuszczoną szybę i ciężko było prowadzić po ciemku w strugach deszczu. Jechaliśmy bardzo powoli, rozdzieliliśmy się z Kajmanem i kolegami z Tirów. Na szczęście istnieją jeszcze telefony komórkowe. Nie mogliśmy się z nimi skontaktować przez CB, więc porozumieliśmy się smsami. Zatrzymaliśmy się na stajance(strzeżony parking dla Tirów, często z motelem) pod Kazaniem. Wszyscy usadowiliśmy się w jednym z DAFów i zaczęliśmy świętować spotkanie. Były więc kieliszeczki, a w nich ukraińska wódeczka ze zbożem na etykietce, był boczek, wędlinka, pomidorek, ogóreczek, czosneczek. Paweł pił ostatnie krople Żubra, więc ja reprezentowałam naszą załogę przy kieliszku. Do zmęczonych organizmów alkohol trafiał znakomicie i już po chwili nie przejmowaliśmy się GAIowymi, zmęczenie ustąpiło.
Przejechane: 529 km
Plan na ten dzień zakładał, że ruszamy z Władimira i jedziemy na Kazań. Wyjeżdżając z miasta zauważyliśmy ładny monaster.
Chcieliśmy zrobić zdjęcia, zaparkowaliśmy więc maszyny i weszliśmy a plac zbrojni w rozmaite aparaty i obiektywy. Po pierwszej salwie fleszy pełnym pędem podjechała do nas milicja. Nie podobało im się nasze umiłowanie rosyjskiej architektury i krótko mówiąc kazali nam spadać stamtąd w trybie niezwłocznym.
Chcąc nie chcąc, ruszyliśmy dalej.
Pogoda dopisywała średnio, było deszczowo. Kilometry płynęły wolno. Za to mieliśmy pełen przekrój rosyjskiej motoryzacji.
Od wysłużonych Ład , KAMAZ-ów,
naszych ulubionych KRAZ-ów
, poprzez mniej lub bardziej styrane życiem Ople, Fordy, Mercedesy, aż po najnowsze H-3, Porsche Cayenne i tym podobne. Bardzo popularne są tu też amerykańskie ciężarówki typu Kenworth i Peterbilt.(z wystającym dziobem, rodem z filmu „mistrz kierownicy ucieka” i „gumowa kaczka”) Co kilkanaście kilometrów mijaliśmy posterunki GAI. Nas się nie czepiali, za to raz zatrzymali Jacka, a Kajmana czepiali się niemal nieustannie. Przyciągały ich widocznie motory na przyczepie. Za każdym razem zatrzymywaliśmy się parę metrów za posterunkiem, aby poczekać na kolegę. Dzień upływał spokojnie. W końcu znaleźliśmy urozmaicenie. Pawłowi zrobiło się zimno w stópki i trzeba mu było w trakcie jazdy ubrać skarpetki. Cała operacja trwała dobre kilka minut, śmiechu było co nie miara. Później zjedliśmy śniadanko w drodze. Droga między Moskwą, a Kazaniem jest całkiem przyzwoita, więc całkiem sprawie poruszamy się do przodu. Niestety nie mamy pełnej komunikacji z resztą ekipy – nasz pech wyprawowy wciąż nas prześladuje i CB się zepsuło. Słuchać możemy, przemawiać niet. Przejazd przez Niżni Nowgorod był straszny. Miasto nie ma obwodnicy, trzeba się pchać przez sam środek, co w szczycie sezonu turystycznego jest po prostu tragiczne.
Równiutko o 13:08 (wedle dziennika pokładowego) zatrzymały nas GAIowe. Panowie złapali nas za to, że Paweł rozbujał Bizuna do 95 km/h, a tutaj przed budką milicji było ograniczenie do 60 km/h. Gapiostwo kosztowało nas 300 rubli (oszałamiająca kwota 30 zł) i 2 koszulki sponsorskie.
Kilkanaście kilometrów później spotkaliśmy Polaków! Kajman natychmiast złapał z nimi kontakt na CB. Cały dzień z nimi jechaliśmy ostrzegając się przed remontami, korkami, dziurami i posterunkami milicji. Chłopaki często jeżdżą na dalekich trasach, do Kazachstanu i Mongolii, więc rozmowa toczyła się żywo. Postanowiliśmy razem zanocować. Byliśmy sami z Kajmanem, Jacek z Przemkiem zostali we Włodzimierzu pisać relacje, a Wiesiek z synem byli gdzieś tam przed nami.
W trakcie jazdy nieustannie towarzyszył nam dreszczyk emocji związany z milicją.
Wieczorem rozpadało się. Mieliśmy zatłuszczoną szybę i ciężko było prowadzić po ciemku w strugach deszczu. Jechaliśmy bardzo powoli, rozdzieliliśmy się z Kajmanem i kolegami z Tirów. Na szczęście istnieją jeszcze telefony komórkowe. Nie mogliśmy się z nimi skontaktować przez CB, więc porozumieliśmy się smsami. Zatrzymaliśmy się na stajance(strzeżony parking dla Tirów, często z motelem) pod Kazaniem. Wszyscy usadowiliśmy się w jednym z DAFów i zaczęliśmy świętować spotkanie. Były więc kieliszeczki, a w nich ukraińska wódeczka ze zbożem na etykietce, był boczek, wędlinka, pomidorek, ogóreczek, czosneczek. Paweł pił ostatnie krople Żubra, więc ja reprezentowałam naszą załogę przy kieliszku. Do zmęczonych organizmów alkohol trafiał znakomicie i już po chwili nie przejmowaliśmy się GAIowymi, zmęczenie ustąpiło.
Przejechane: 529 km
30 lipca 2008
Dzień zaczął się spokojnie, jeżeli nie liczyć tego, że po raz pierwszy w naszej podróży trafiliśmy na prawdziwą azjatycką toaletę. Mały domek, ciemno straszliwie, smrodek jeszcze gorszy. Symbolicznego pomnika dzielącego kontynenty jeszcze nie było, ale klimaty odpowiednie już się zaczęły.
Pogoda nawet dopisywała. Na stacji benzynowej wyliczyliśmy spalanie Bizuna. Wyszło 10,5/100km. Rewelacja! Uradowani tą jakże dobrą wiadomością raźno ruszyliśmy w przód. Dzisiejszy cel to Ufa. Koledzy z Tirów poinformowali nas, że gdzieś na Uralu powinno nam się udać kupno CB. Bardzo nas ta wiadomość ucieszyła.
100 km później nasze humory uległy chwilowemu zepsuciu. Kajman zarządził postój, bo coś mu nie grało z przyczepą. Okazało się, że słusznie chciał stanąć, bo była awaria mocowań w przyczepie. Chłopcy szybko zabrali się do naprawy. Na szczęście, mimo trudności udało się opanować sytuację i po kilkunastu minutach mogliśmy jechać dalej. Droga znów była usypiająco nudna – długie proste, bardzo zwodnicze dla naszych wymęczonych organizmów. Chwilowo prowadziłam ja, ponieważ Qśma już się zaznajamiał z Baltiką. Spokojnie trzymałam się za Kajmanem. Od czasu do czasu wyprzedzaliśmy jakąś zawalidrogę. Po którymś takim manewrze milicjant zamachał na nas swoją czerwoną pałeczką. Zatrzymaliśmy się zaciekawieni. Qśma jako nasz pokładowy mistrz rusycysta wyszedł dowiedzieć się o co chodzi. Razem z Kajmanem dowiedzieli się, że pan milicjant ma niepohamowaną ochotę pozbawić nas prawa jazdy. Jako przyczynę pokazał nam film dokumentalny z nami w roli głównej. Widać na nim było jak Kajman wyprzedza ciężarówkę pod górkę na ciągłej i na zakręcie. Chwilę później to samo robię ja. Dodatkowo smaczku sytuacji dodawał fakt, że Rosjanie często nie uznają międzynarodowego prawa jazdy. A ja swoje normalne zostawiłam w Polsce. Uradowany milicjant chciał wobec tego zabrać prawko Pawłowi. Qśma jednak czuje umiłowanie do swojego papierka, Kajman też swojego dokumentu nie chciał oddać więc zaczęły się targi. Najpierw GAIowy zażądał równowartość 1000 dolarów. Kasy też mu nie chcieliśmy dać, no a chociaż nie tyle, więc kontynuowaliśmy targi. Po wypominaniu ścisłego pokrewieństwa „my wsie w miescie w Sajuzie byli”, „czatiri tankisty i sabaka, Hans Kloss”, troche zszedł z ceny. Nadal nam się sumka nie podobała, więc zaproponowaliśmy padaroki. Kajman na znak dobrej woli przyniósł piłkę. Gajowy chciał jeszcze drugiej, dla kolegi,. Drugiej nie było, więc Qśma poleciał do Bizuna, wyciągnął 2 polary BF Goodrich i zegarek scienny varianta. Powiedział też milicjantowi, że te polary to nasze własne. Gościu tak się zakręcił faktem, że teraz możemy zamarznąć, że puścił nas bez dalszych komplikacji. Po szybkiej ewakuacji głęboko odetchnęliśmy i już szanowaliśmy ciągłą linię, której przekraczanie jest w Rosji zdaje się co najmniej takim przewinieniem jak morderstwo.
Dalsza część dnia byłą już spokojna, nikt nas nie niepokoił.
Na nocleg stanęliśmy gdzieś na Uralu. „Hotel” był ciemny i nieodparcie kojarzył się z jakąś speluną. Głodni, liczyliśmy na jakieś jedzenie. Było, ale kompletnie bez smaku. Atrakcji tego wieczora nie było jednak dość. Po zasłyszeniu dość wysokiej ceny za nocleg, zostaliśmy zaprowadzeni do pokoju bez łazienki. Spoko, pewnie jest na korytarzu. Szczegółowa inspekcja wykazała jednak, że łazienki jest kompletnie brak. Wysoki Jacek spał zwinięty w kłębek, bo jak się wyprostował to w połowie znajdował się poza łóżkiem. Pościel była nieco zdekompletowana. Ktoś nie miał poduszki, ktoś poszewki. Qśma trafił na zapadnięte łóżko. Poza tym nie było prądu. Po krótkich rozmowach, których temat ograniczał się głownie do wyklinania tej nory, usnęliśmy.
Przejechane: 623km
Dzień zaczął się spokojnie, jeżeli nie liczyć tego, że po raz pierwszy w naszej podróży trafiliśmy na prawdziwą azjatycką toaletę. Mały domek, ciemno straszliwie, smrodek jeszcze gorszy. Symbolicznego pomnika dzielącego kontynenty jeszcze nie było, ale klimaty odpowiednie już się zaczęły.
Pogoda nawet dopisywała. Na stacji benzynowej wyliczyliśmy spalanie Bizuna. Wyszło 10,5/100km. Rewelacja! Uradowani tą jakże dobrą wiadomością raźno ruszyliśmy w przód. Dzisiejszy cel to Ufa. Koledzy z Tirów poinformowali nas, że gdzieś na Uralu powinno nam się udać kupno CB. Bardzo nas ta wiadomość ucieszyła.
100 km później nasze humory uległy chwilowemu zepsuciu. Kajman zarządził postój, bo coś mu nie grało z przyczepą. Okazało się, że słusznie chciał stanąć, bo była awaria mocowań w przyczepie. Chłopcy szybko zabrali się do naprawy. Na szczęście, mimo trudności udało się opanować sytuację i po kilkunastu minutach mogliśmy jechać dalej. Droga znów była usypiająco nudna – długie proste, bardzo zwodnicze dla naszych wymęczonych organizmów. Chwilowo prowadziłam ja, ponieważ Qśma już się zaznajamiał z Baltiką. Spokojnie trzymałam się za Kajmanem. Od czasu do czasu wyprzedzaliśmy jakąś zawalidrogę. Po którymś takim manewrze milicjant zamachał na nas swoją czerwoną pałeczką. Zatrzymaliśmy się zaciekawieni. Qśma jako nasz pokładowy mistrz rusycysta wyszedł dowiedzieć się o co chodzi. Razem z Kajmanem dowiedzieli się, że pan milicjant ma niepohamowaną ochotę pozbawić nas prawa jazdy. Jako przyczynę pokazał nam film dokumentalny z nami w roli głównej. Widać na nim było jak Kajman wyprzedza ciężarówkę pod górkę na ciągłej i na zakręcie. Chwilę później to samo robię ja. Dodatkowo smaczku sytuacji dodawał fakt, że Rosjanie często nie uznają międzynarodowego prawa jazdy. A ja swoje normalne zostawiłam w Polsce. Uradowany milicjant chciał wobec tego zabrać prawko Pawłowi. Qśma jednak czuje umiłowanie do swojego papierka, Kajman też swojego dokumentu nie chciał oddać więc zaczęły się targi. Najpierw GAIowy zażądał równowartość 1000 dolarów. Kasy też mu nie chcieliśmy dać, no a chociaż nie tyle, więc kontynuowaliśmy targi. Po wypominaniu ścisłego pokrewieństwa „my wsie w miescie w Sajuzie byli”, „czatiri tankisty i sabaka, Hans Kloss”, troche zszedł z ceny. Nadal nam się sumka nie podobała, więc zaproponowaliśmy padaroki. Kajman na znak dobrej woli przyniósł piłkę. Gajowy chciał jeszcze drugiej, dla kolegi,. Drugiej nie było, więc Qśma poleciał do Bizuna, wyciągnął 2 polary BF Goodrich i zegarek scienny varianta. Powiedział też milicjantowi, że te polary to nasze własne. Gościu tak się zakręcił faktem, że teraz możemy zamarznąć, że puścił nas bez dalszych komplikacji. Po szybkiej ewakuacji głęboko odetchnęliśmy i już szanowaliśmy ciągłą linię, której przekraczanie jest w Rosji zdaje się co najmniej takim przewinieniem jak morderstwo.
Dalsza część dnia byłą już spokojna, nikt nas nie niepokoił.
Na nocleg stanęliśmy gdzieś na Uralu. „Hotel” był ciemny i nieodparcie kojarzył się z jakąś speluną. Głodni, liczyliśmy na jakieś jedzenie. Było, ale kompletnie bez smaku. Atrakcji tego wieczora nie było jednak dość. Po zasłyszeniu dość wysokiej ceny za nocleg, zostaliśmy zaprowadzeni do pokoju bez łazienki. Spoko, pewnie jest na korytarzu. Szczegółowa inspekcja wykazała jednak, że łazienki jest kompletnie brak. Wysoki Jacek spał zwinięty w kłębek, bo jak się wyprostował to w połowie znajdował się poza łóżkiem. Pościel była nieco zdekompletowana. Ktoś nie miał poduszki, ktoś poszewki. Qśma trafił na zapadnięte łóżko. Poza tym nie było prądu. Po krótkich rozmowach, których temat ograniczał się głownie do wyklinania tej nory, usnęliśmy.
Przejechane: 623km
31 lipca 2008
Rano, po śniadanku które po części składało się z tych trocin co podawali w „hotelu”, a po części z własnego wyposażenia które zostało znakomicie uzupełnione w delikatesach we Vladimirze, postanowiliśmy odwiedzić okoliczny kram. Myśleliśmy głownie o CB radiu. W celu dojścia do targowiska trzeba było przejść drogę krajową M5. Nie było to zbyt trudne, bo odstępy między samochodami są spore, niewiele osób zapuszcza się tak daleko w głąb Rosji. Przechodzenie ułatwiają stada bydła, które chodzą sobie z jednej strony szosy na drugą, kompletnie nie przejmując się protestującymi kierowcami.
Na targu rzeczywiście udało nam się kupić radyjko Alan 78+ nówkę sztukę za 140 dolarów. Zanim reszta ekipy była gotowa do odjazdu, Qśma zainstalował nowy nabytek.
Tego dnia zaczęły się już typowo azjatycko-syberyjskie klimaty. Wsie zdarzały się coraz rzadziej, w nich typowo syberyjska zabudowa, cudne kolorowe domeczki.
Przed domkami siedziały wiekowe babuszki rozprawiając o życiu. W zagrodach kaczki, gęsi, trochę cieląt. Między wsiami gęsto rozsiane instalacje do wydobywania ropy.
Poza tym tylko lasy, lasy, lasy i mnóstwo brzóz.
O 17:29 ichniego czasu (13:29 polskiego) wśród tych lasów zawitaliśmy pod symboliczny pomnik dzielący Azję i Europę. Tu oczywiście nastąpił obowiązkowy postój na sesję fotograficzną.
Krótkie zatrzymanie przedłużyło się do zaledwie półtorej godziny.
Parędziesiąt kilometrów dalej stanęliśmy w korku. Qśma wybył na rekonesans powierzając mi pilnowanie dobytku. Okazało się, że jakaś osobówka wpasowała się między 2 Tiry skutecznie blokując ruch na naszym pasie. Gosia, która jest pielęgniarką wyskoczyła ze szpejem ratunkowym, bo trzeba było opatrzyć załogę osobówki. Qśma w tym czasie zabrał się za kierowanie ruchem, w związku z czym chwilę później korek zaczął się rozładowywać.
Pojechaliśmy dalej. Udało nam się zajechać za Czelabińsk, który w powszechnej opinii uchodzi za bandyckie miasto. Zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem. Po drugiej stronie wody rozpościerało się miasto złą sławą owiane.
Czy jest niebezpieczne, czy nie to już inna sprawa, nas obchodziło, że w jeziorku się nie wykąpiemy. Mętne było i długo debatowaliśmy nad tym, czy aby po wyjściu z tej wody nie zaczęlibyśmy świecić na zielono. Zaczęliśmy rozkładać biwak. My już po 3 sekundach byliśmy gotowi ze spaniem i przygotowując sobie jedzonko, patrzyliśmy jak inni męczą się z tymi wszystkimi płachtami, patyczkami i szpilkami.
Bezcenne wrażenia!
I jak pięknie słońce zachodziło tego dnia
Uczta byłą zacna, mieliśmy jeszcze sporo zapasów z Polski, w Rosji sklepy były często, gęsto, także nie było problemu z zaopatrzeniem w napoje relaksujące. W czasie posiłku zauważyliśmy, że z drogi zjechał w naszą stronę jakiś pojazd i stanął na początku błotnistej drózki. Szybko został okrzyknięty pojazdem mafii, 40 rozbójników i Rumcajsa razem wziętych, którzy właśnie nas obserwują. Część ekipy z trwogą, część z tajemniczym przypływem humoru zaczęła zastanawiać się nad odpowiednim narzędziem obrony. Zaczęły padać naprawdę ciekawe propozycje, kiedy podejrzany pojazd po prostu się oddalił…
Przez jakąś godzinę oczekiwaliśmy ich powrotu w zwiększonej obsadzie, po czym poszliśmy spać. Wiało straszliwie i naszym namiocikiem bujało jak statkiem przy 10 w skali Boforta. Ale byliśmy już na tyle zmęczeni wyczerpującą dojazdówką, że mimo wszystko szybko usnęliśmy.
Rano, po śniadanku które po części składało się z tych trocin co podawali w „hotelu”, a po części z własnego wyposażenia które zostało znakomicie uzupełnione w delikatesach we Vladimirze, postanowiliśmy odwiedzić okoliczny kram. Myśleliśmy głownie o CB radiu. W celu dojścia do targowiska trzeba było przejść drogę krajową M5. Nie było to zbyt trudne, bo odstępy między samochodami są spore, niewiele osób zapuszcza się tak daleko w głąb Rosji. Przechodzenie ułatwiają stada bydła, które chodzą sobie z jednej strony szosy na drugą, kompletnie nie przejmując się protestującymi kierowcami.
Na targu rzeczywiście udało nam się kupić radyjko Alan 78+ nówkę sztukę za 140 dolarów. Zanim reszta ekipy była gotowa do odjazdu, Qśma zainstalował nowy nabytek.
Tego dnia zaczęły się już typowo azjatycko-syberyjskie klimaty. Wsie zdarzały się coraz rzadziej, w nich typowo syberyjska zabudowa, cudne kolorowe domeczki.
Przed domkami siedziały wiekowe babuszki rozprawiając o życiu. W zagrodach kaczki, gęsi, trochę cieląt. Między wsiami gęsto rozsiane instalacje do wydobywania ropy.
Poza tym tylko lasy, lasy, lasy i mnóstwo brzóz.
O 17:29 ichniego czasu (13:29 polskiego) wśród tych lasów zawitaliśmy pod symboliczny pomnik dzielący Azję i Europę. Tu oczywiście nastąpił obowiązkowy postój na sesję fotograficzną.
Krótkie zatrzymanie przedłużyło się do zaledwie półtorej godziny.
Parędziesiąt kilometrów dalej stanęliśmy w korku. Qśma wybył na rekonesans powierzając mi pilnowanie dobytku. Okazało się, że jakaś osobówka wpasowała się między 2 Tiry skutecznie blokując ruch na naszym pasie. Gosia, która jest pielęgniarką wyskoczyła ze szpejem ratunkowym, bo trzeba było opatrzyć załogę osobówki. Qśma w tym czasie zabrał się za kierowanie ruchem, w związku z czym chwilę później korek zaczął się rozładowywać.
Pojechaliśmy dalej. Udało nam się zajechać za Czelabińsk, który w powszechnej opinii uchodzi za bandyckie miasto. Zatrzymaliśmy się nad jeziorkiem. Po drugiej stronie wody rozpościerało się miasto złą sławą owiane.
Czy jest niebezpieczne, czy nie to już inna sprawa, nas obchodziło, że w jeziorku się nie wykąpiemy. Mętne było i długo debatowaliśmy nad tym, czy aby po wyjściu z tej wody nie zaczęlibyśmy świecić na zielono. Zaczęliśmy rozkładać biwak. My już po 3 sekundach byliśmy gotowi ze spaniem i przygotowując sobie jedzonko, patrzyliśmy jak inni męczą się z tymi wszystkimi płachtami, patyczkami i szpilkami.
Bezcenne wrażenia!
I jak pięknie słońce zachodziło tego dnia
Uczta byłą zacna, mieliśmy jeszcze sporo zapasów z Polski, w Rosji sklepy były często, gęsto, także nie było problemu z zaopatrzeniem w napoje relaksujące. W czasie posiłku zauważyliśmy, że z drogi zjechał w naszą stronę jakiś pojazd i stanął na początku błotnistej drózki. Szybko został okrzyknięty pojazdem mafii, 40 rozbójników i Rumcajsa razem wziętych, którzy właśnie nas obserwują. Część ekipy z trwogą, część z tajemniczym przypływem humoru zaczęła zastanawiać się nad odpowiednim narzędziem obrony. Zaczęły padać naprawdę ciekawe propozycje, kiedy podejrzany pojazd po prostu się oddalił…
Przez jakąś godzinę oczekiwaliśmy ich powrotu w zwiększonej obsadzie, po czym poszliśmy spać. Wiało straszliwie i naszym namiocikiem bujało jak statkiem przy 10 w skali Boforta. Ale byliśmy już na tyle zmęczeni wyczerpującą dojazdówką, że mimo wszystko szybko usnęliśmy.
- qsma
- Weteran bezdrozy
- Posty: 3018
- Rejestracja: sob 10 lut, 2007
- Lokalizacja: Szczecin
- Kontaktowanie:
Q przestrodze......
zdjecia Jacka Brzozowskiego- kierowcy patrola y61
a tu moje zdjecia, pierwszy tir w rowie po spotkaniu z plackiem.
drugi w rowie po masakrze osobówki
pozostawie bez komentarza.
zdjecia Jacka Brzozowskiego- kierowcy patrola y61
a tu moje zdjecia, pierwszy tir w rowie po spotkaniu z plackiem.
drugi w rowie po masakrze osobówki
pozostawie bez komentarza.
Ostatnio zmieniony wt 09 gru, 2008 przez qsma, łącznie zmieniany 1 raz.
1 sierpnia 2008
Obudziliśmy się dość wcześnie i po śniadanku ruszyliśmy w trasę. Daleko nie ujechaliśmy, bo w pobliskiej wsi, Wachruszewie, zatrzymaliśmy z powodu robót drogowych. Po naszej prawej stronie na uboczu stała wielka hałda kamieni z której robotnicy robili podsypkę pod asfalt. Qśma wysiadł z auta i zaczął przeszukiwać najbliżej nasypane kamyczki. Po chwili znalazł odciśniętą roślinkę. Wtedy sznur aut ruszył i Q musiał porzucić poszukiwania. Obiecaliśmy sobie ową skarpę obejrzeć porządnie w drodze
powrotnej.
Tymczasem jechaliśmy dalej. Droga była nudna – nieograniczone płaskie przestrzenie, mnóstwo powykręcanych nie wiadomo czym brzózek. Taki jakiś smutny krajobraz.
Tuż za skrzyżowaniem rozdzielającym główną magistralę z zachodu Rosji na wschód od drogi na Kazachstan, marazm został przerwany. Przy drodze stały stoły zastawione różnymi wiktuałami, a za stołami cztery babuszki.
Foto by Jacek Brzozowski
Jacek, który chciał zrobić zdjęcia stanął, my postanowiliśmy zrobić to samo, w celu posilenia się. Kiedy tylko otworzyliśmy drzwi samochodów babuszki zaczęły krzyczeć jedna przez drugą. Brzmiało to jakbyśmy napotkali rój wyjątkowo hałaśliwych pszczół. Nie mogliśmy zrozumieć ani słowa. Dopiero po chwili panie zaczęły się trochę uspokajać, tempo trochę zwolniły i można je było w końcu zrozumieć. „Kafe! Czaj! Cziburije! Ogórcy małosolne!”- krzyczały. Cziburije to kaukaskie pierożki smażone z mięsem, cebulą i rozmaitymi innymi dodatkami.
Skusiliśmy się na herbatę z samowaru i kawę, wzięliśmy też po pierożku i po ogórku. Nieco posileni pojechaliśmy dalej wylewnie żegnani przez wszystkie cztery babuszki.
Podróż zaczęła nam dokuczać. Jechaliśmy już równo tydzień, całymi dniami. Brakowało nam snu, o naszej diecie można było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest zdrowa. Jedliśmy nieregularnie, raz byliśmy potwornie głodni, raz przejedzeni, stołowaliśmy się głównie w przydrożnych barach. Mi dokuczało przeziębienie, z którym często zażywana aspiryna nie potrafiła sobie poradzić. Oboje drętwieliśmy w fotelach. Zaczęliśmy gubić rachubę dni i czekaliśmy tylko na chwilę, kiedy dojedziemy do Kirgistanu i będzie można chwilę odpocząć.
Przed wyjazdem z Polski dowiedzieliśmy się, że pierwszego sierpnia będzie obrączkowe zaćmienie słońca. Co prawda główna linia zaćmienia miała biec przez Mongolię, ale nasze dwukrotne przeczytanie całego Internetu dwa razy wykazało, że i tak powinniśmy coś zobaczyć. Zabraliśmy więc szybkę spawalniczą, filtr 10, z zamiarem podziwiania zjawiska.
Nasze wspaniałe przygotowanie nie uwzględniło jednak różnic czasowych. O właściwej godzinie, ale poprzedniej strefy, zatrzymaliśmy się i pół godziny wpatrywaliśmy się w słoneczko, które było absolutnie normalne. Rozczarowani pojechaliśmy dalej. Całe szczęście, że na stacji benzynowej przed granicą Qśma spojrzał przez szybkę. Pomyliliśmy się o 2 godziny i słońce dopiero teraz było zakrywane przez księżyc. Byliśmy na stacji z Kajmanem i Gosią i już po chwili całą nasza czwórka wyrywała sobie szybkę z ręki starając się dojrzeć interesujące zjawisko. Byliśmy tak pochłonięci wydarzeniem, że nikt nie zrobił zdjęcia.
Było za wcześnie za przekroczenie granicy, nasze wizy kazachskie były ważne dopiero od 2 sierpnia. Poza tym nie było z nami Jacka i Przemka, którzy zjechali do Kurganu napisać relację z naszej podróży. Wiesiek z synem też się odłączyli. Postanowiliśmy stanąć więc w lasku, 10 kilometrów przed granicą i tam poczekać na resztę ekipy. Kiedy dojechaliśmy na właściwe miejsce, Kajman który cały czas prowadził sam, po prostu rozwinął sobie karimatę i padł na nią natychmiast.
Qśma chwycił polską flagę, żeby zatknąć ją na zakręcie do naszego obozowiska. Tymczasem ja z Gosią postanowiłyśmy się wykąpać, bo upał i kurz trochę nam w drodze dokopały. Po raz pierwszy na tym wyjeździe mieliśmy okazję przetestować prysznice turystyczne, które spisały się znakomicie. Później, po wspaniałej uczcie z liofilizatów poszliśmy spać. Obudziliśmy się dopiero, kiedy przyjechał Jacek z Przemkiem. Chwilę pogadaliśmy i znów udaliśmy się na spoczynek. Obudziliśmy się na pół godziny przed północą, aby jak tylko minie dwunasta przekroczyć granicę.
Przejechane: 476 km
Obudziliśmy się dość wcześnie i po śniadanku ruszyliśmy w trasę. Daleko nie ujechaliśmy, bo w pobliskiej wsi, Wachruszewie, zatrzymaliśmy z powodu robót drogowych. Po naszej prawej stronie na uboczu stała wielka hałda kamieni z której robotnicy robili podsypkę pod asfalt. Qśma wysiadł z auta i zaczął przeszukiwać najbliżej nasypane kamyczki. Po chwili znalazł odciśniętą roślinkę. Wtedy sznur aut ruszył i Q musiał porzucić poszukiwania. Obiecaliśmy sobie ową skarpę obejrzeć porządnie w drodze
powrotnej.
Tymczasem jechaliśmy dalej. Droga była nudna – nieograniczone płaskie przestrzenie, mnóstwo powykręcanych nie wiadomo czym brzózek. Taki jakiś smutny krajobraz.
Tuż za skrzyżowaniem rozdzielającym główną magistralę z zachodu Rosji na wschód od drogi na Kazachstan, marazm został przerwany. Przy drodze stały stoły zastawione różnymi wiktuałami, a za stołami cztery babuszki.
Foto by Jacek Brzozowski
Jacek, który chciał zrobić zdjęcia stanął, my postanowiliśmy zrobić to samo, w celu posilenia się. Kiedy tylko otworzyliśmy drzwi samochodów babuszki zaczęły krzyczeć jedna przez drugą. Brzmiało to jakbyśmy napotkali rój wyjątkowo hałaśliwych pszczół. Nie mogliśmy zrozumieć ani słowa. Dopiero po chwili panie zaczęły się trochę uspokajać, tempo trochę zwolniły i można je było w końcu zrozumieć. „Kafe! Czaj! Cziburije! Ogórcy małosolne!”- krzyczały. Cziburije to kaukaskie pierożki smażone z mięsem, cebulą i rozmaitymi innymi dodatkami.
Skusiliśmy się na herbatę z samowaru i kawę, wzięliśmy też po pierożku i po ogórku. Nieco posileni pojechaliśmy dalej wylewnie żegnani przez wszystkie cztery babuszki.
Podróż zaczęła nam dokuczać. Jechaliśmy już równo tydzień, całymi dniami. Brakowało nam snu, o naszej diecie można było powiedzieć wszystko, ale na pewno nie to, że jest zdrowa. Jedliśmy nieregularnie, raz byliśmy potwornie głodni, raz przejedzeni, stołowaliśmy się głównie w przydrożnych barach. Mi dokuczało przeziębienie, z którym często zażywana aspiryna nie potrafiła sobie poradzić. Oboje drętwieliśmy w fotelach. Zaczęliśmy gubić rachubę dni i czekaliśmy tylko na chwilę, kiedy dojedziemy do Kirgistanu i będzie można chwilę odpocząć.
Przed wyjazdem z Polski dowiedzieliśmy się, że pierwszego sierpnia będzie obrączkowe zaćmienie słońca. Co prawda główna linia zaćmienia miała biec przez Mongolię, ale nasze dwukrotne przeczytanie całego Internetu dwa razy wykazało, że i tak powinniśmy coś zobaczyć. Zabraliśmy więc szybkę spawalniczą, filtr 10, z zamiarem podziwiania zjawiska.
Nasze wspaniałe przygotowanie nie uwzględniło jednak różnic czasowych. O właściwej godzinie, ale poprzedniej strefy, zatrzymaliśmy się i pół godziny wpatrywaliśmy się w słoneczko, które było absolutnie normalne. Rozczarowani pojechaliśmy dalej. Całe szczęście, że na stacji benzynowej przed granicą Qśma spojrzał przez szybkę. Pomyliliśmy się o 2 godziny i słońce dopiero teraz było zakrywane przez księżyc. Byliśmy na stacji z Kajmanem i Gosią i już po chwili całą nasza czwórka wyrywała sobie szybkę z ręki starając się dojrzeć interesujące zjawisko. Byliśmy tak pochłonięci wydarzeniem, że nikt nie zrobił zdjęcia.
Było za wcześnie za przekroczenie granicy, nasze wizy kazachskie były ważne dopiero od 2 sierpnia. Poza tym nie było z nami Jacka i Przemka, którzy zjechali do Kurganu napisać relację z naszej podróży. Wiesiek z synem też się odłączyli. Postanowiliśmy stanąć więc w lasku, 10 kilometrów przed granicą i tam poczekać na resztę ekipy. Kiedy dojechaliśmy na właściwe miejsce, Kajman który cały czas prowadził sam, po prostu rozwinął sobie karimatę i padł na nią natychmiast.
Qśma chwycił polską flagę, żeby zatknąć ją na zakręcie do naszego obozowiska. Tymczasem ja z Gosią postanowiłyśmy się wykąpać, bo upał i kurz trochę nam w drodze dokopały. Po raz pierwszy na tym wyjeździe mieliśmy okazję przetestować prysznice turystyczne, które spisały się znakomicie. Później, po wspaniałej uczcie z liofilizatów poszliśmy spać. Obudziliśmy się dopiero, kiedy przyjechał Jacek z Przemkiem. Chwilę pogadaliśmy i znów udaliśmy się na spoczynek. Obudziliśmy się na pół godziny przed północą, aby jak tylko minie dwunasta przekroczyć granicę.
Przejechane: 476 km
2 sierpnia 2008
Na granicy kolejka była niewielka. Poczekaliśmy może z pół godzinki i nadeszła nasza kolei przy rosyjskich budkach. Qśma zostawił mnie w Patrolu, ponieważ źle się czułam. Załatwianie wszelkich papierków, których było całe mnóstwo trwało 2 godziny. Tu departure card, tu deklaracja celna, siedemnaście kontroli paszportów, prawa jazdy, dowodu rejestracyjnego. W końcu przyszedł kulminacyjny moment ostatniej kontroli. Musiałam opuścić samochód i zaprezentować pogranicznikowi, że ta z fotografii w paszporcie to ja. Zdaje się, że już mnie wtedy męczyła gorączka i zapewne wyglądałam dość żałośnie. Może z tego względu celnik przypatrywał mi się trochę mniej intensywnie niż Qśmie. Podbił w końcu pieczątki już mogliśmy jechać do kazachskich budek. Była prawie trzecia w nocy…
Wiesiek został odprawiony jako pierwszy, nasza trójca dojechała do niego dopiero po chwili. Były jakieś problemy z odprawą. Okazało się, że Kazachowie stwierdzili, że Wiesiek ma nieważny blankiet wizowy. Mieliśmy takie same, a więc z naszym przejazdem też zapowiadały się problemy. Sytuacja była nieciekawa. Tylko ja i Qśma mieliśmy dwukrotną rosyjską wizę. Do Kazachstanu nie mogliśmy wjechać, bo wiza nieważna, do Rosji pozostała część ekipy już nie mogła wrócić. Telefon do ambasady? Był środek nocy z piątku na sobotę. Motocykliści już byli w samolocie do Ałma-Aty. Czas nieubłaganie uciekał. Kompletnie nie wiedzieliśmy co zrobić. Kazachowie, początkowo chcieli zapewne wyciągnąć od Wieśka łapówkę. Zobaczyli jednak, że ekipa jest duża, nie chcieli już ryzykować, ale musieli już trwać przy swoich nieważnych wizach. Propozycję diengów albo padaroków za natychmiastowe przepuszczenie odrzucili stanowczo.
Przeprowadziliśmy krótką naradę i podjęliśmy decyzję. Zamierzaliśmy udawać, że nigdzie nam się nie spieszy i okupować granicę do skutku. Na następną zmianę miała przyjść jakaś szyszka, która zadecyduje co z nami zrobić.
Ustawiliśmy się na boczku w rzędzie i zaczęliśmy rozstawianie obozu. Otworzyliśmy nasz namiot dachowy. Każdy wyciągnął z samochodu krzesełka, stoliczki, świeczki, lampki, kuchenki. Ze skrzyń z jedzeniem wyszło parę konserw, chlebek, ogóreczki. Na stole pojawiła się też wódka. Zrobiliśmy kolacyjkę i rozpoczęliśmy konsumpcję. Pogranicznicy w końcu nie wytrzymali. Przyszedł szef zmiany i zapowiedział, że możemy się weselić, ale wódkę trzeba schować pod stół. Gościu wyglądał na zestresowanego, więc Qśma zaproponował mu, żeby strzelił z nami kielicha. Celnik odparł, że jest na służbie i mu nie nada. Wobec tego Paweł zaproponował, żeby zdjął czapkę i już będzie po służbie. Gościu się roześmiał, ale mimo wszystko odmówił. Schowaliśmy alkohol pod stół i polski wieczór pod Kazachstanem trwał nadal. Dopiero po dwóch godzinach zmęczyliśmy się na tyle, żeby pójść spać. Większość spała w samochodzie, na siedzeniach, bo nie było gdzie rozstawić namiotów. Wyjątek stanowił Wiesiek, który się rozłożył w śpiworze na masce Toyoty, no i my w naszym namiocie dachowym.
Obudziliśmy się przed nową zmianą. Zanim pojawili się nowi pogranicznicy my byliśmy już w pełni gotowi do działania.
Na razie jednak nie zamierzali się nami zajmować. Zajęliśmy się więc porządkami w aucie, my nakleiliśmy sobie flagi krajów na drzwiach Bizuna.
W międzyczasie doszłam do wniosku, że mam anginę i po krótkiej konsultacji z Gosią zaczęłam się leczyć antybiotykami. Chwila na słońcu, kiedy naklejałam flagi, sprawiła, że po doksycyklinie zaczęłam się równomiernie pokrywać czerwonymi bąbelkami. Na szczęście w apteczce mieliśmy także leki przeciwuczuleniowe, poza tym od tej pory występowałam cała szczelnie okryta.
W końcu, koło południa, zabrali nam paszporty. Długo je czytali, bo zawołali nas do odprawy dopiero dwie godziny później. Szczęśliwi rzuciliśmy się na nich z wszystkimi naszymi papierami. Odprawili nas koło 16. Tuż za granicą było kafe. Po wymianie resztek rubli na tenge – kazachską walutę, udaliśmy się na szybki obiad. Jak tylko zjedliśmy ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy 16 godzin w plecy przez perypetie na granicy. W Ałma-Acie mieliśmy być 3 sierpnia do południa, co było do zrobienia, mieliśmy 1800 km do stolicy.
Początek Kazachstanu był jeszcze zielony. Pasły się tam stada bydła, ziemia była całkiem żyzna. Jechaliśmy główną drogą, asfaltem średniej jakości. Mam na myśli średnią w Azji, w Europie taki asfalt jest na drogach 17 kategorii odśnieżania. Późno wyjechaliśmy więc zanim zdążyliśmy porządnie do Kazachstanu wjechać, już się ściemniło. Wtedy zmieniłam Pawła za kierownicą. Zdążyliśmy zobaczyć tylko kilka zaniedbanych wiosek. Jeżeli gdzieś po drodze trafił się remont, objazd wiódł przez czysty step, mocno dziurawy po przejeździe setek pojazdów. Koło północy trochę zmyliliśmy drogę i zamiast okrążyć Astanę obwodnicą wjechaliśmy w sam środek miasta…
Przejechane: 715 km
Na granicy kolejka była niewielka. Poczekaliśmy może z pół godzinki i nadeszła nasza kolei przy rosyjskich budkach. Qśma zostawił mnie w Patrolu, ponieważ źle się czułam. Załatwianie wszelkich papierków, których było całe mnóstwo trwało 2 godziny. Tu departure card, tu deklaracja celna, siedemnaście kontroli paszportów, prawa jazdy, dowodu rejestracyjnego. W końcu przyszedł kulminacyjny moment ostatniej kontroli. Musiałam opuścić samochód i zaprezentować pogranicznikowi, że ta z fotografii w paszporcie to ja. Zdaje się, że już mnie wtedy męczyła gorączka i zapewne wyglądałam dość żałośnie. Może z tego względu celnik przypatrywał mi się trochę mniej intensywnie niż Qśmie. Podbił w końcu pieczątki już mogliśmy jechać do kazachskich budek. Była prawie trzecia w nocy…
Wiesiek został odprawiony jako pierwszy, nasza trójca dojechała do niego dopiero po chwili. Były jakieś problemy z odprawą. Okazało się, że Kazachowie stwierdzili, że Wiesiek ma nieważny blankiet wizowy. Mieliśmy takie same, a więc z naszym przejazdem też zapowiadały się problemy. Sytuacja była nieciekawa. Tylko ja i Qśma mieliśmy dwukrotną rosyjską wizę. Do Kazachstanu nie mogliśmy wjechać, bo wiza nieważna, do Rosji pozostała część ekipy już nie mogła wrócić. Telefon do ambasady? Był środek nocy z piątku na sobotę. Motocykliści już byli w samolocie do Ałma-Aty. Czas nieubłaganie uciekał. Kompletnie nie wiedzieliśmy co zrobić. Kazachowie, początkowo chcieli zapewne wyciągnąć od Wieśka łapówkę. Zobaczyli jednak, że ekipa jest duża, nie chcieli już ryzykować, ale musieli już trwać przy swoich nieważnych wizach. Propozycję diengów albo padaroków za natychmiastowe przepuszczenie odrzucili stanowczo.
Przeprowadziliśmy krótką naradę i podjęliśmy decyzję. Zamierzaliśmy udawać, że nigdzie nam się nie spieszy i okupować granicę do skutku. Na następną zmianę miała przyjść jakaś szyszka, która zadecyduje co z nami zrobić.
Ustawiliśmy się na boczku w rzędzie i zaczęliśmy rozstawianie obozu. Otworzyliśmy nasz namiot dachowy. Każdy wyciągnął z samochodu krzesełka, stoliczki, świeczki, lampki, kuchenki. Ze skrzyń z jedzeniem wyszło parę konserw, chlebek, ogóreczki. Na stole pojawiła się też wódka. Zrobiliśmy kolacyjkę i rozpoczęliśmy konsumpcję. Pogranicznicy w końcu nie wytrzymali. Przyszedł szef zmiany i zapowiedział, że możemy się weselić, ale wódkę trzeba schować pod stół. Gościu wyglądał na zestresowanego, więc Qśma zaproponował mu, żeby strzelił z nami kielicha. Celnik odparł, że jest na służbie i mu nie nada. Wobec tego Paweł zaproponował, żeby zdjął czapkę i już będzie po służbie. Gościu się roześmiał, ale mimo wszystko odmówił. Schowaliśmy alkohol pod stół i polski wieczór pod Kazachstanem trwał nadal. Dopiero po dwóch godzinach zmęczyliśmy się na tyle, żeby pójść spać. Większość spała w samochodzie, na siedzeniach, bo nie było gdzie rozstawić namiotów. Wyjątek stanowił Wiesiek, który się rozłożył w śpiworze na masce Toyoty, no i my w naszym namiocie dachowym.
Obudziliśmy się przed nową zmianą. Zanim pojawili się nowi pogranicznicy my byliśmy już w pełni gotowi do działania.
Na razie jednak nie zamierzali się nami zajmować. Zajęliśmy się więc porządkami w aucie, my nakleiliśmy sobie flagi krajów na drzwiach Bizuna.
W międzyczasie doszłam do wniosku, że mam anginę i po krótkiej konsultacji z Gosią zaczęłam się leczyć antybiotykami. Chwila na słońcu, kiedy naklejałam flagi, sprawiła, że po doksycyklinie zaczęłam się równomiernie pokrywać czerwonymi bąbelkami. Na szczęście w apteczce mieliśmy także leki przeciwuczuleniowe, poza tym od tej pory występowałam cała szczelnie okryta.
W końcu, koło południa, zabrali nam paszporty. Długo je czytali, bo zawołali nas do odprawy dopiero dwie godziny później. Szczęśliwi rzuciliśmy się na nich z wszystkimi naszymi papierami. Odprawili nas koło 16. Tuż za granicą było kafe. Po wymianie resztek rubli na tenge – kazachską walutę, udaliśmy się na szybki obiad. Jak tylko zjedliśmy ruszyliśmy w drogę. Mieliśmy 16 godzin w plecy przez perypetie na granicy. W Ałma-Acie mieliśmy być 3 sierpnia do południa, co było do zrobienia, mieliśmy 1800 km do stolicy.
Początek Kazachstanu był jeszcze zielony. Pasły się tam stada bydła, ziemia była całkiem żyzna. Jechaliśmy główną drogą, asfaltem średniej jakości. Mam na myśli średnią w Azji, w Europie taki asfalt jest na drogach 17 kategorii odśnieżania. Późno wyjechaliśmy więc zanim zdążyliśmy porządnie do Kazachstanu wjechać, już się ściemniło. Wtedy zmieniłam Pawła za kierownicą. Zdążyliśmy zobaczyć tylko kilka zaniedbanych wiosek. Jeżeli gdzieś po drodze trafił się remont, objazd wiódł przez czysty step, mocno dziurawy po przejeździe setek pojazdów. Koło północy trochę zmyliliśmy drogę i zamiast okrążyć Astanę obwodnicą wjechaliśmy w sam środek miasta…
Przejechane: 715 km
3 sierpnia 2008
Miasto było niesamowicie oświetlone, stanowiło całkowity kontrast w porównaniu z biednymi wioskami, które do tej pory mijaliśmy. Hotele, centra rozrywkowe. Dawna stolica w nocy żyła jak w dzień. Po Astanie by night znów trafiliśmy w egipskie ciemności. Kazachstan spał. Paweł też. Gdyby nie adrenalina i rozmowa na CB z Kajmanem i Przemkiem pewnie też bym spała. W szarościach poranka okazało się, że wjechaliśmy już tak daleko, że zaczęły się stepy. Setki kilometrów płaskich trawiastych przestrzeni, wśród których czasami pojawiał się biały kowboj.
O 7 rano Paweł, który trochę w nocy pospał, znów wsiadł za kierownicę. Gdzieś po drodze kupiliśmy od przydrożnych handlarzy pierwszy w czasie tego wyjazdu kumys.
Parę kilometrów dalej obejrzeliśmy też kazachski cmentarz. Róźnią się one bardzo od naszych europejskich miejsc pochówku.
Koło 9 zatrzymaliśmy się w stepie na dwie godzinki snu, który szczególnie był potrzebny Kajmanowi. Hulał bardzo silny wiatr. Baliśmy się o nasz namiot, ale jakoś przeżył te niekorzystne warunki. Po dwóch godzinach znów wsiedliśmy w maszyny i popędziliśmy na południe. Qśma cały czas miał napiętą uwagę, aby utrzymać Bizuna w linii prostej, bo wiatr bynajmniej nie ustał. Nagle wyprzedził nas pomarańczowy punkcik. To był Max – napotkany gdzieś w trakcie wczorajszego dnia Amerykanin, pokonujący świat na swoim KTM 990. Wiatr miotał nim strasznie, ale Max to facet z big cochones, walka z podmuchami powietrza sprawiała mu radość. Oczywiście niedługo mogliśmy na niego popatrzeć, nasz wspaniały obładowany do wszelkich granic możliwości gruzawik nie miał szans z jego motorem.
Koło południa objawiło nam się balszoje oziero Bałchasz. Nie jest tak wielkie jak Bajkał, ale ciągnie się przez jakieś 300 km i też robi imponujące wrażenie. Jak tylko dostrzegliśmy bardziej zachęcający brzeg, zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku. Kajman momentalnie schował się w cieniu Bizunka i zasnął.
Ja, Qśma i Gosia woleliśmy się cieszyć orzeźwiającą wodą jeziora, która w upalny dzień stanowiła po prostu czystą przyjemność.
Jak tylko wyszłyśmy z Gosią z jeziora, świeżo umywszy włosy, zaczęła się burza piaskowa. Takiej turbo suszarki do włosów to żadna z nas jeszcze w życiu nie miała. Później, schowani w aucie, jedliśmy sobie obiadek. Po obiadku ruszyliśmy dalej.
W jakiejś wiosce zaopatrzyliśmy się w zapasy jedzenia i napoi. Upał sprawiał, że napoje schodziły bardzo szybko, a pożądane było żeby nabywać je chłodne - lodówka nie nadążała za naszym pragnieniem. Przy okazji w takich wsiach mogliśmy podziwiać kazachską architekturę.
Kolejne kilometry w stepie ubarwiło nam jeszcze jedno spotkanie w stepie. Zaczęło się mnóstwo przydrożnych stoisk z rybami, kumysem i innymi atrakcjami. Stanęliśmy przy jednym z nich mając nadzieje, że będą też ryby suszone, na które mieliśmy wielką ochotę. Suszonych babuszka z dziewuszką nie miały. Zaproponowały nam za to sporą wędzoną. Zgodziliśmy się i już zaczynaliśmy się targować. Nagle energiczna kobitka wymyśliła, że chce zrobić handel barterowy.
Za dużą rybę daliśmy jej zegarek ścienny i 3 koszulki.
Dalsza droga upływała już bez niespodzianek. Zapadał zmierzch, nas stepem zaświeciły gwiazdy, a my wciąż byliśmy w drodze…
Miasto było niesamowicie oświetlone, stanowiło całkowity kontrast w porównaniu z biednymi wioskami, które do tej pory mijaliśmy. Hotele, centra rozrywkowe. Dawna stolica w nocy żyła jak w dzień. Po Astanie by night znów trafiliśmy w egipskie ciemności. Kazachstan spał. Paweł też. Gdyby nie adrenalina i rozmowa na CB z Kajmanem i Przemkiem pewnie też bym spała. W szarościach poranka okazało się, że wjechaliśmy już tak daleko, że zaczęły się stepy. Setki kilometrów płaskich trawiastych przestrzeni, wśród których czasami pojawiał się biały kowboj.
O 7 rano Paweł, który trochę w nocy pospał, znów wsiadł za kierownicę. Gdzieś po drodze kupiliśmy od przydrożnych handlarzy pierwszy w czasie tego wyjazdu kumys.
Parę kilometrów dalej obejrzeliśmy też kazachski cmentarz. Róźnią się one bardzo od naszych europejskich miejsc pochówku.
Koło 9 zatrzymaliśmy się w stepie na dwie godzinki snu, który szczególnie był potrzebny Kajmanowi. Hulał bardzo silny wiatr. Baliśmy się o nasz namiot, ale jakoś przeżył te niekorzystne warunki. Po dwóch godzinach znów wsiedliśmy w maszyny i popędziliśmy na południe. Qśma cały czas miał napiętą uwagę, aby utrzymać Bizuna w linii prostej, bo wiatr bynajmniej nie ustał. Nagle wyprzedził nas pomarańczowy punkcik. To był Max – napotkany gdzieś w trakcie wczorajszego dnia Amerykanin, pokonujący świat na swoim KTM 990. Wiatr miotał nim strasznie, ale Max to facet z big cochones, walka z podmuchami powietrza sprawiała mu radość. Oczywiście niedługo mogliśmy na niego popatrzeć, nasz wspaniały obładowany do wszelkich granic możliwości gruzawik nie miał szans z jego motorem.
Koło południa objawiło nam się balszoje oziero Bałchasz. Nie jest tak wielkie jak Bajkał, ale ciągnie się przez jakieś 300 km i też robi imponujące wrażenie. Jak tylko dostrzegliśmy bardziej zachęcający brzeg, zatrzymaliśmy się na chwilę odpoczynku. Kajman momentalnie schował się w cieniu Bizunka i zasnął.
Ja, Qśma i Gosia woleliśmy się cieszyć orzeźwiającą wodą jeziora, która w upalny dzień stanowiła po prostu czystą przyjemność.
Jak tylko wyszłyśmy z Gosią z jeziora, świeżo umywszy włosy, zaczęła się burza piaskowa. Takiej turbo suszarki do włosów to żadna z nas jeszcze w życiu nie miała. Później, schowani w aucie, jedliśmy sobie obiadek. Po obiadku ruszyliśmy dalej.
W jakiejś wiosce zaopatrzyliśmy się w zapasy jedzenia i napoi. Upał sprawiał, że napoje schodziły bardzo szybko, a pożądane było żeby nabywać je chłodne - lodówka nie nadążała za naszym pragnieniem. Przy okazji w takich wsiach mogliśmy podziwiać kazachską architekturę.
Kolejne kilometry w stepie ubarwiło nam jeszcze jedno spotkanie w stepie. Zaczęło się mnóstwo przydrożnych stoisk z rybami, kumysem i innymi atrakcjami. Stanęliśmy przy jednym z nich mając nadzieje, że będą też ryby suszone, na które mieliśmy wielką ochotę. Suszonych babuszka z dziewuszką nie miały. Zaproponowały nam za to sporą wędzoną. Zgodziliśmy się i już zaczynaliśmy się targować. Nagle energiczna kobitka wymyśliła, że chce zrobić handel barterowy.
Za dużą rybę daliśmy jej zegarek ścienny i 3 koszulki.
Dalsza droga upływała już bez niespodzianek. Zapadał zmierzch, nas stepem zaświeciły gwiazdy, a my wciąż byliśmy w drodze…
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 40 gości