27 lipca 2008
Wstaliśmy o 8 rano i po szybkim śniadanku już byliśmy w trasie. Ostatnie kilometry Polski były bardzo lesiste, malownicze. Przed samą granicą przypomnieliśmy sobie, że może warto byłoby mieć jakieś litewskie środki płatnicze. Pieniądze zmieniliśmy w ostatnim kantorze, przed samą granicą.
Na pierwszym skrzyżowaniu Litwa objawiła nam swoją pierwszą osobliwość: droga główna była największym chyba w Europie skupiskiem kocich łbów, ta gorszej kategorii zaś była gładka jak pupka niemowlęcia. Qśma nie chciał wierzyć, że mamy wjechać właśnie na te dziury. W dalszej części pokazało się, że droga ta jest właśnie przebudowywana. Rzadko kiedy była dobrej jakości, częściej zdarzały się kocie łby, albo objazdy. Objazdy były malowniczymi szutrówkami.
Gdyby nie to, że spieszyło nam się bardzo, pewnie całą drogę byśmy przejechali w taki przyjemny dla nas sposób. Niestety, okazało się, że spieszyć się trzeba i to bardzo, chłopaki podjęli decyzję, że poczekają na nas na granicy łotewsko rosyjskiej, aby zająć miejsce w kolejce. Przyszłość pokazała zresztą, że było to dobre posunięcie.
My tymczasem przejeżdżaliśmy kolejne kilometry Litwy. Pierwotnie zamierzaliśmy zatrzymać się w Kownie na obiad.
Pomysł okazał się jednak bez sensu. W obcym mieście błyskawicznie się zgubiliśmy i z naszego wspaniałego obiadu na starym mieście wyszedł kebab w dzielnicy robotniczej
Dalej pomknęliśmy przez Utenę i Ukmerge w kierunku granicy z Łotwą. Granicę jak to w strefie Schengen, przemknęliśmy w granicach 70km/h.
Sama Łotwa upłynęła nam w miarę szybko, nic specjalnego się nie działo. Za to na jakieś 30 km od rosyjskiej granicy zaobserwowaliśmy dziwne zjawisko. Co kilkaset metrów rozstawiony jest taki zestaw: toi-toi, kontener na śmieci plus informacja o surowych karach za śmiecenie. Wcześniej niczego takiego nie widzieliśmy, teraz takie ustrojstwo ciągnęło się do samej granicy. A kolejka tirów do przejścia liczyła sobie ładnych kilkanaście kilometrów.
Około 18:00 spotkaliśmy się w końcu z Gosią, Kajmanem, Przemkiem i Jackiem. Przy serdecznym powitaniu dowiedzieliśmy się, że kolejka na granicy jest duża i mimo, że chłopaki miejsce zajęli to najprawdopodobniej przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.
Łotewska granica poszła sprawnie. Na pierwszej budce dostaliśmy papierek, w drugiej sprawdzono nam paszporty, odprawiono auto, przeszukano pobieżnie wnętrze (otwieraliśmy też namiot dachowy), po czym zabrano nam wypełnioną karteczkę i kazano pojechać do części ruskiej. Na wjazd do rosyjskich budek czekaliśmy zaledwie 2 godziny. Pierwsze co zwracało uwagę to wspaniałe i majestatyczne czapki pograniczników, które najfajniej wyglądały na drobnych paniach celniczkach. W pierwszej budce sprawdzili nam dokumenty, po czym dali nam 3 papierki. Jeden dla Bizuna i po papierku dla nas. Papierki dla siebie trzeba było wypełnić, na szczęście objaśnienia były też po murzyńsku. Wypełniałam ja, Qśma w tym czasie dojechał do kolejnej budki. Tam znów sprawdzili cały zestaw dokumentów, auto przeszukali znacznie dokładniej niż Łotysze, podbili papierek Bizuna i kazali jechać dalej. Na trzeciej budce zaczęło być naprawdę śmiesznie. Najpierw dali nam arcyskomplikowany dokument po rosyjsku. Wyglądało to jak cyrograf, co się okazało nieomal zgodne z prawdą – była to deklaracja celna. Qśma poszedł zrobić rewolucję i zażądał egzemplarza po angielsku. Pan i władca w okienku uprzejmie się zgodził, ale zapowiedział, że możemy to wykorzystywać tylko jako wzór, a papierek ma być wypełniony na rosyjskim blankiecie i to w dwóch egzemplarzach. Na szczęście nie wymagali napisania tego w cyrylicy. Wypełniłam to i już, już mieli nam wbić pieczątkę i puścić w interior, kiedy w budce obok kolejny pan i władca uparł się, że nie przepuści przez granicę Kajmana. Powodem miały być motory, które przewoził na przyczepie.
Nic nie dał specjalny dokument z ambasady rosyjskiej, pańcio się uparł, że oni tu mają takie prawo – adin czaławiek adna maszyna. A tymczasem nas było tylko sześcioro, a maszyn łącznie było 8. Zaczęliśmy kombinować, próbowaliśmy wcisnąć im i diengi i padaroki, wszystko na nic, uparli się i już. Dzwoniliśmy do motocyklistów, właścicieli kłopotliwych maszyn, myśleliśmy o telefonie do ambasady. Przy okazji zaobserwowaliśmy, że w każdej budce stoi co najmniej jedna otwarta budka z piwem, a wszyscy ostentacyjnie palą papierosy.
Ze 3 godziny trwało zanim wreszcie na pana celnika spłynęło olśnienie. Zapowiedział, że jest tylko jedna opcja. Musimy natychmiast odkręcić tablice rejestracyjne z motorów i w razie kontroli twierdzić, że wieziemy je na handel.
Razem z Gosią odetchnęłyśmy z ulgą, a panowie radośnie złapali za skrzynki z narzędziami i przy pomocy wszelakich narzędzi rozpoczęli walkę z tablicami. Generalnie poszło łatwo, jedna tylko stawiała opór, w związku z czym jeden z motorów o mało co nie został rozkręcony na części pierwsze
Następnie w 6 paszportach zostały przybite upragnione pieczątki…