wyprawa do Azii - relacja
28 sierpnia 2008
Polski wieczór sprawił, że przed południem nikt nie był w stanie podnieść naszych szanownych głów z poduszek. Dzień znów był gorący, kąpiel była więc pierwszą czynnością tego leniwego poranka. Po śniadaniu Qśma kropnął się dalej spać, a ja z Rafałem i Adamem poszłam do wsi po zakupy. Cholernie daleko było, te przestrzenie w Azji to coś strasznego.
Dalej nic się nie działo, poza konsumpcją obiadu i lenieniem się.
Dopiero wieczorem nastąpiła dalsza część polskiego wieczoru. Nazajutrz mieliśmy opuścić to śliczne miejsce, dlatego w charakterze towarzystwa wybraliśmy piwko. Przy tym piwku wzdychaliśmy nad niezliczonymi zaletami polskiej kiełbasy. Oda nam prawie z tego wyszła,popłakaliśmy się prawie z głębokiego wzruszenia. Kiełbasa mimo rozpaczliwej ody nie chciała do nas przyjść, więc w końcu zmieniliśmy temat na podróże. Rafał i Adam opowiedzieli o swoich przygodach w Laosie i Kambodży, my zaś poinstruowaliśmy ich co naprawdę warto i Kirgizji zobaczyć.
Polski wieczór sprawił, że przed południem nikt nie był w stanie podnieść naszych szanownych głów z poduszek. Dzień znów był gorący, kąpiel była więc pierwszą czynnością tego leniwego poranka. Po śniadaniu Qśma kropnął się dalej spać, a ja z Rafałem i Adamem poszłam do wsi po zakupy. Cholernie daleko było, te przestrzenie w Azji to coś strasznego.
Dalej nic się nie działo, poza konsumpcją obiadu i lenieniem się.
Dopiero wieczorem nastąpiła dalsza część polskiego wieczoru. Nazajutrz mieliśmy opuścić to śliczne miejsce, dlatego w charakterze towarzystwa wybraliśmy piwko. Przy tym piwku wzdychaliśmy nad niezliczonymi zaletami polskiej kiełbasy. Oda nam prawie z tego wyszła,popłakaliśmy się prawie z głębokiego wzruszenia. Kiełbasa mimo rozpaczliwej ody nie chciała do nas przyjść, więc w końcu zmieniliśmy temat na podróże. Rafał i Adam opowiedzieli o swoich przygodach w Laosie i Kambodży, my zaś poinstruowaliśmy ich co naprawdę warto i Kirgizji zobaczyć.
- Tanto
- 4X4 Szczecin
- Posty: 4671
- Rejestracja: pn 21 maja, 2007
- Lokalizacja: Szczecin/ Dobra k.Now
- Kontaktowanie:
Student, ogólnie panujący trynd (żeby nie powiedzieć 'trąd') jest taki, że jak coś nie jest 'parch' to jest passe
A do Mongolii można dojechać i tak: http://magazynsms.pl/content/view/4762/159/
A do Mongolii można dojechać i tak: http://magazynsms.pl/content/view/4762/159/
Suzuki SJ510 LWB '85 "Kozunia"
Wiem wiem, co nie parch to G*wno tego dowiedziałem się jak poruszyłem temat nivy
Listę usterek czytałem i było bez dramatów, fakt nie tak jak w Waszym Patrolu ale niva kosztuje 3 koła szelestu a Gr 4,2 kupić to trzeba wydać krocie żeby był w stanie użytkowym. Zdaję sobie sprawę, że to jest tak jak by porównywać malucha z mercedesem ale jak na cenę nivy to te auto daje rade i tej wersji się będę trzymał
Nie temat na rozprawę o nivie. Kontynuację pisać proszę
Czytaliście relację do której link zamieścił Tanto? OMG jaaki hard core! Są ludzie na tym świecie nie dający się sklasyfikować, podziwu godne.
Listę usterek czytałem i było bez dramatów, fakt nie tak jak w Waszym Patrolu ale niva kosztuje 3 koła szelestu a Gr 4,2 kupić to trzeba wydać krocie żeby był w stanie użytkowym. Zdaję sobie sprawę, że to jest tak jak by porównywać malucha z mercedesem ale jak na cenę nivy to te auto daje rade i tej wersji się będę trzymał
Nie temat na rozprawę o nivie. Kontynuację pisać proszę
Czytaliście relację do której link zamieścił Tanto? OMG jaaki hard core! Są ludzie na tym świecie nie dający się sklasyfikować, podziwu godne.
- Tanto
- 4X4 Szczecin
- Posty: 4671
- Rejestracja: pn 21 maja, 2007
- Lokalizacja: Szczecin/ Dobra k.Now
- Kontaktowanie:
Darek, tu nie chodzi o to ile dał Q, tylko o ceny rynkowe. A jakoś dziwnie jestem pewien, że mimo iż Pawła "Bizun" sporo przeszedł to raczej nie sprzedał by go za równowartość niviastej w podobnym roczniku i stanie technicznym. Przepaść w cenie pomiędzy nimi będzie zawsze, chociażby ze względu na to ile można dostać za nie na złomowisku
ps. proponuje dyskusję techniczną wydzielić do innego wątku
ps. proponuje dyskusję techniczną wydzielić do innego wątku
Suzuki SJ510 LWB '85 "Kozunia"
A co ja bojowiec?
Stanowczo sobie wypraszam, ja nie bojowiec indyjski tylko Fruzia, więc kolejny odcinek relacji będzie
29 sierpnia 2008
Podźwignęliśmy się koło 10, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy manele i ruszyliśmy z żalem w stronę Ałma-Aty. Nie chciało nam się jeszcze opuszczać Susamyru, ale termin naszej wizy kirgiskiej kończył się nieubłaganie...
Na samym początku trasy trafiliśmy na długą i ładną przełęcz. Na jej szczycie był tunel. Na zjeździe z przełęczy oprócz uroczych krajobrazów napotkaliśmy wiele wraków pojazdów, które nie zachowały dostatecznej ostrożności. Największe wrażenie wywarł wrak ciężarówki wiozącej pszczoły – unosiły się jeszcze nad nim roje owadów.
Po zjeździe z przełęczy teren był już płaski, górskie zbocza widzieliśmy tylko w oddali. Przejechaliśmy w pobliżu Biszkeku i na 10 km przed granicą zatrzymaliśmy się na posiłek. Oczywiście poprosiliśmy szefową lokalu o pieczątkę do dziennika wyprawy, ale z braku stempelka dostaliśmy tylko wpis.
Granica kirgisko-kazachska pod Biszkekiem była naszą najszybciej przejechaną – staliśmy tam zaledwie 40 minut... Ale ile przygód było!
Jeszcze jak staliśmy w kolejce, podszedł do nas jakiś brudas w wyświechtanym mundurze. Poprosił o trochę drobnych „na jedzenie” dla dawnego żołnierza, który dzielnie walczył o dobro „sajuza”. A może jednak uczciwe przyznał się, że na wódkę? Nie pamiętam, grunt, że postanowiliśmy go wspomóc. Daliśmy mu kazachskie monety myśląc, że się odczepi. Gość wpadł jednak w dziękczynny nastrój. Uparł się, że też nam coś musi dać. Najpierw oderwał sobie od mundury kazachskie insygnia. Spoko. Później jednak wyciągnął jakąś blistrę tabletek twierdząc, że to dobre na żołądek. Dołożył jeszcze rogalika. Dużo się naoglądaliśmy tych filmów, na których obdarowani podobnymi prezentami gnili później w jakichś zapomnianych więzieniach, jakoś nam się nie uśmiechało spędzić tak najbliższej przyszłości, dlatego jak tylko gościu się oddalił, dyskretnie wyrzuciliśmy prezenty do kałuży przy drzwiach.
Sama granica przeszła w miarę spokojnie, ot jak zwykle zrobili nam przegląd bambetli, ucięli pogawędkę o „czatiri tankisty i sobaka”, poprzybijali mnóstwo pieczątek i już mogliśmy się cieszyć Kazachstanem.
Obraliśmy sobie kierunek na Ałma-Atę. Droga, jak na Azję przebiegła bardzo spokojnie, zdarzyło się nam na trasie napotkać tylko kilku idiotów.
O zachodzie słońca stanęliśmy jakieś 40 km od stolicy, w bardzo interesujących i wonnych krzaczorach.
Zielony Ogrodnik Q:
Nie chciało nam się po nocy szukać hotelu. Uraczyliśmy się konserwą z kalmarów, pogadaliśmy chwilę o planach na najbliższe dni, po czym poszliśmy spać.
Stanowczo sobie wypraszam, ja nie bojowiec indyjski tylko Fruzia, więc kolejny odcinek relacji będzie
29 sierpnia 2008
Podźwignęliśmy się koło 10, zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy manele i ruszyliśmy z żalem w stronę Ałma-Aty. Nie chciało nam się jeszcze opuszczać Susamyru, ale termin naszej wizy kirgiskiej kończył się nieubłaganie...
Na samym początku trasy trafiliśmy na długą i ładną przełęcz. Na jej szczycie był tunel. Na zjeździe z przełęczy oprócz uroczych krajobrazów napotkaliśmy wiele wraków pojazdów, które nie zachowały dostatecznej ostrożności. Największe wrażenie wywarł wrak ciężarówki wiozącej pszczoły – unosiły się jeszcze nad nim roje owadów.
Po zjeździe z przełęczy teren był już płaski, górskie zbocza widzieliśmy tylko w oddali. Przejechaliśmy w pobliżu Biszkeku i na 10 km przed granicą zatrzymaliśmy się na posiłek. Oczywiście poprosiliśmy szefową lokalu o pieczątkę do dziennika wyprawy, ale z braku stempelka dostaliśmy tylko wpis.
Granica kirgisko-kazachska pod Biszkekiem była naszą najszybciej przejechaną – staliśmy tam zaledwie 40 minut... Ale ile przygód było!
Jeszcze jak staliśmy w kolejce, podszedł do nas jakiś brudas w wyświechtanym mundurze. Poprosił o trochę drobnych „na jedzenie” dla dawnego żołnierza, który dzielnie walczył o dobro „sajuza”. A może jednak uczciwe przyznał się, że na wódkę? Nie pamiętam, grunt, że postanowiliśmy go wspomóc. Daliśmy mu kazachskie monety myśląc, że się odczepi. Gość wpadł jednak w dziękczynny nastrój. Uparł się, że też nam coś musi dać. Najpierw oderwał sobie od mundury kazachskie insygnia. Spoko. Później jednak wyciągnął jakąś blistrę tabletek twierdząc, że to dobre na żołądek. Dołożył jeszcze rogalika. Dużo się naoglądaliśmy tych filmów, na których obdarowani podobnymi prezentami gnili później w jakichś zapomnianych więzieniach, jakoś nam się nie uśmiechało spędzić tak najbliższej przyszłości, dlatego jak tylko gościu się oddalił, dyskretnie wyrzuciliśmy prezenty do kałuży przy drzwiach.
Sama granica przeszła w miarę spokojnie, ot jak zwykle zrobili nam przegląd bambetli, ucięli pogawędkę o „czatiri tankisty i sobaka”, poprzybijali mnóstwo pieczątek i już mogliśmy się cieszyć Kazachstanem.
Obraliśmy sobie kierunek na Ałma-Atę. Droga, jak na Azję przebiegła bardzo spokojnie, zdarzyło się nam na trasie napotkać tylko kilku idiotów.
O zachodzie słońca stanęliśmy jakieś 40 km od stolicy, w bardzo interesujących i wonnych krzaczorach.
Zielony Ogrodnik Q:
Nie chciało nam się po nocy szukać hotelu. Uraczyliśmy się konserwą z kalmarów, pogadaliśmy chwilę o planach na najbliższe dni, po czym poszliśmy spać.
30 sierpnia 2008
Pobudka była koło 10. Zrezygnowaliśmy ze śniadania, mieliśmy bowiem w pamięci, że przy gastienicy „Astana”, w której spaliśmy poprzednio, była zachęcająca budka z kebabem. A więc do stolicy dojechaliśmy w samo południe, w nieziemskim gorącu i jeszcze gorszym korku. Jakby tego było mało, nie mogliśmy znaleź hotelu. Za każdym razem jak pytaliśmy o Astanę to wszyscy Kazachowie prowadzili nas do pięknego lecz stanowczo dla nas za drogiego hotelu. W końcu, zdenerwowani go granic wytrzymałości napisaliśmy do Jacka z prośbą o podanie adresu właściwej Astany. Do dziś pamiętam, że „Astana” mieści się na skrzyżowaniu Tole-bi i Auezowej.
Pierwsze co zrobiliśmy po zaparkowaniu Bizuna (z radością zauważyliśmy na parkingu KTM Maxa, który przejechał z nami część Kirgizji i Chiny) na parkingu gastienicy, to wymagane zameldowanie i uiszczenie opłaty, później dopadliśmy budki z kebabem. Ależ pyszności!
Po posiłku zaczęliśmy przypominać istoty ludzkie, a nie tylko wygłodniałe harpie.
Dogadaliśmy się z obsługą hotelu. Reprezentował ją hotelowy cwaniaczek, ekspert od załatwiania spraw nie do wykonania. Samochód i wizę do Mongolii mogliśmy załatwić dopiero we wtorek. Tymczasem w niedzielę kończyła nam się kazachska wiza...
Hotelowy cwaniak był nam życzliwy, prawdopodobnie przez wzgląd na posiadane przez nas dolary. Zapewnił nas, że za 60$ sprokurują nam w warsztacie papierek, w którym będzie napisane, że się nam maszyna zepsuła i musieliśmy przymusowo przedłużyć nasz pobyt w Kazachstanie. Ciekawi byliśmy co z tego wyjdzie, nie mieliśmy jednak za dużego wyboru. Patrolem z niesprawnym rozrusznikiem i w dodatku bez wiz wjazdowych ciężko by wjechać do Mongolii...
Po wyjściu z hotelowego biura spotkaliśmy Maxa. Ugadaliśmy się, że we wtorek pojedziemy razem załatwiać wizy i naprawę auta. Max wyszedł sobie na miasto, a my tymczasem poszliśmy do naszego pokoju, żeby się 2 godzinki zdrzemnąć. Po drzemce poszliśmy do kafejki internetowej oraz na zakupy, jako, że gotowaliśmy sobie w pokoju na kuchence turystycznej. Po powrocie do hotelu spraliśmy z siebie kurz, zrobiliśmy sobie romantyczną obiado- kolację z chińskiej zupki i zabraliśmy się za oglądanie kazachskiej wersji TVN Turbo. Nawet dało się to oglądać, śmieszne chwilami było. I jak tradycja polska nakazuje, po jakimś czasie przy szumie telewizora usnęliśmy...
Pobudka była koło 10. Zrezygnowaliśmy ze śniadania, mieliśmy bowiem w pamięci, że przy gastienicy „Astana”, w której spaliśmy poprzednio, była zachęcająca budka z kebabem. A więc do stolicy dojechaliśmy w samo południe, w nieziemskim gorącu i jeszcze gorszym korku. Jakby tego było mało, nie mogliśmy znaleź hotelu. Za każdym razem jak pytaliśmy o Astanę to wszyscy Kazachowie prowadzili nas do pięknego lecz stanowczo dla nas za drogiego hotelu. W końcu, zdenerwowani go granic wytrzymałości napisaliśmy do Jacka z prośbą o podanie adresu właściwej Astany. Do dziś pamiętam, że „Astana” mieści się na skrzyżowaniu Tole-bi i Auezowej.
Pierwsze co zrobiliśmy po zaparkowaniu Bizuna (z radością zauważyliśmy na parkingu KTM Maxa, który przejechał z nami część Kirgizji i Chiny) na parkingu gastienicy, to wymagane zameldowanie i uiszczenie opłaty, później dopadliśmy budki z kebabem. Ależ pyszności!
Po posiłku zaczęliśmy przypominać istoty ludzkie, a nie tylko wygłodniałe harpie.
Dogadaliśmy się z obsługą hotelu. Reprezentował ją hotelowy cwaniaczek, ekspert od załatwiania spraw nie do wykonania. Samochód i wizę do Mongolii mogliśmy załatwić dopiero we wtorek. Tymczasem w niedzielę kończyła nam się kazachska wiza...
Hotelowy cwaniak był nam życzliwy, prawdopodobnie przez wzgląd na posiadane przez nas dolary. Zapewnił nas, że za 60$ sprokurują nam w warsztacie papierek, w którym będzie napisane, że się nam maszyna zepsuła i musieliśmy przymusowo przedłużyć nasz pobyt w Kazachstanie. Ciekawi byliśmy co z tego wyjdzie, nie mieliśmy jednak za dużego wyboru. Patrolem z niesprawnym rozrusznikiem i w dodatku bez wiz wjazdowych ciężko by wjechać do Mongolii...
Po wyjściu z hotelowego biura spotkaliśmy Maxa. Ugadaliśmy się, że we wtorek pojedziemy razem załatwiać wizy i naprawę auta. Max wyszedł sobie na miasto, a my tymczasem poszliśmy do naszego pokoju, żeby się 2 godzinki zdrzemnąć. Po drzemce poszliśmy do kafejki internetowej oraz na zakupy, jako, że gotowaliśmy sobie w pokoju na kuchence turystycznej. Po powrocie do hotelu spraliśmy z siebie kurz, zrobiliśmy sobie romantyczną obiado- kolację z chińskiej zupki i zabraliśmy się za oglądanie kazachskiej wersji TVN Turbo. Nawet dało się to oglądać, śmieszne chwilami było. I jak tradycja polska nakazuje, po jakimś czasie przy szumie telewizora usnęliśmy...
Miejscowi znawcy w serwisie naprawczym w Usti-Kamienogorsku, o których jeszcze w tej opowieści co nieco będzie, twierdzili, że naprawdę to się pali co innego. Ale wedle naszych podejrzeń prawda jest taka, że to jest czyściutka odmiana TEJ roślinki, a chłopaki uznają ziele z jakimiś świństwami-ulepszaczami, które mają zapewnić lepsze wrażenia.
31 sierpnia 2008
Pobudkę zrobiliśmy sobie koło 8, ponieważ nasz ambitny plan zakładał, że ze względu na 2 dni przymusowej bezczynności obejrzymy sobie osławiony kanion Czaryń, lub jak niektórzy wolą kanion Czaryński. Co prawda przejżdżaliśmy w jego pobliżu w drodze do Kirgistanu, ale zabrakło nam wtedy czasu na eksplorację tego uroczego miejsca.
Pierwsze 250 km upłynęło nam potwornie nudno, na monotonnym obrazie kazachskiego stepu. Na dobitkę upał panował nieznośny, więc nie mogliśmy się doczekać przyjazdu na miejsce. Jedyną atrakcją po drodze były pozostałości dawnego budynku GAI.
W końcu na horyzoncie zaczęły nam majaczyć góry Tien Szan. Gdy dojechaliśmy do ich podnóża, ukazała nam się strzałka w lewo z napisem „Kanion 10 km”. Droga przyprawiła Pawła o szeroki uśmiech na twarzy. Po stepowym piachu trzeba było jechać minimum 80 km/h, żeby nie odczuwać irytujących kurwin.
Po chwili takiej jazdy dojechaliśmy do budki. Pan poinformował nas, że wjeżdżamy do parku narodowego.
Fajnie, u nas już byśmy dalej nie pojechali, a ten tu zainkasował 20$. W ramach ceny mogliśmy sobie zjechać na dół i obozować w kanionie do następnego dnia.
Kanion Czaryński to drugi co do wielkości kanion na świecie, zaraz po Grand Canyonie w Colorado. Szacuje się, że powstał 10 mln lat wcześniej, ukształtowany przez rzekę Czaryń. Długość kanionu wynosi 150 km, a wysokość jego ścian dochodzi do 80 m. Odkryty został 150 lat temu przez rosyjskiego podróżnika.
Pierwsze co zrobiliśmy to rzut oka na kanion z góry. Szczerze mówiąc, wielka rewelacja to nie była.
Później jednak postanowiliśmy zobaczyć kanion od dołu. Droga w dół okazała się być wspaniała. Było stromo i wąsko, były spore koleiny i głębokie doły.
A na samym końcu znalazło się i ucho skalne, które dostarczyło mnóstwa emocji, bo w końcu Bizun z namiotem dachowym jest całkiem wysoki.
Na 35 calowych kołach nie przejechalibyśmy dalej.
Zjazd do kanionu dostarczył nam też niezapomnianych wrażeń widokowych. Tu dopiero było naprawdę pięknie!
Te niesamowite formy skalne, te kolory! Te głazy, które wedle ostro pracującej wyobraźni zaraz powinny się zawalić! No i piękna niebieska rzeka wśród tego wszystkiego.
Rozłożyliśmy sobie obóz całkowicie zachwyceni życiem.
Trochę tu ludzi się kręci, ale bardzo nam to nie przeszkadzało. Prawie wszyscy przyjechali tu pojazdami z napędem na 4, co wcale nie dziwi biorąc pod uwagę drogę w górę kanionu. Przeważają Toyoty LC.
Rodzinka z takiej Toyki zaprosiła nas na szaszłyki baranie z grilla. Pochodzenia byli ci ludzie tureckiego i owo mięsko było przyrządzone po prostu genialnie. W ogóle nie było tego czuć baranem. Mięciutkie i kruche jak wieprzowinka. Obdarowaliśmy się nawzajem rozmaitymi prezentami typu słodycze dla ich dzieci albo węgiel dla nas i generalnie nawiązywaliśmy kontakty międzynarodowe.
Po posiłku wstawiliśmy sobie krzesełka do wody, piwko w rączkę. To dopiero relaks!
Relaksowaliśmy się tam do późnego wieczora, kiedy to przyszedł czas na kolację.
Po kolacji rozpaliliśmy całkiem spore ognisko. Siedzieliśmy sobie przy wędzonej ikrze, oliwkach i koniaku Marcel. Koło 23 Paweł poszedł zaprosić do nas strażnika. Bardzo długo nie wracał. Okazało się, że zaczął się tlić jakiś pień i Q brał udział w akcji gaśniczej. Do gaszenia pożaru używał składanego wiaderka, które nawiasem mówiąc jest wyjątkowo przydatnym gadżetem wyprawowym.
Po usunięciu zagrożenia obaj strażacy przyszli do ogniska. Opowieści i osuszanie koniaku trwało do późnych godzin nocnych...
Pobudkę zrobiliśmy sobie koło 8, ponieważ nasz ambitny plan zakładał, że ze względu na 2 dni przymusowej bezczynności obejrzymy sobie osławiony kanion Czaryń, lub jak niektórzy wolą kanion Czaryński. Co prawda przejżdżaliśmy w jego pobliżu w drodze do Kirgistanu, ale zabrakło nam wtedy czasu na eksplorację tego uroczego miejsca.
Pierwsze 250 km upłynęło nam potwornie nudno, na monotonnym obrazie kazachskiego stepu. Na dobitkę upał panował nieznośny, więc nie mogliśmy się doczekać przyjazdu na miejsce. Jedyną atrakcją po drodze były pozostałości dawnego budynku GAI.
W końcu na horyzoncie zaczęły nam majaczyć góry Tien Szan. Gdy dojechaliśmy do ich podnóża, ukazała nam się strzałka w lewo z napisem „Kanion 10 km”. Droga przyprawiła Pawła o szeroki uśmiech na twarzy. Po stepowym piachu trzeba było jechać minimum 80 km/h, żeby nie odczuwać irytujących kurwin.
Po chwili takiej jazdy dojechaliśmy do budki. Pan poinformował nas, że wjeżdżamy do parku narodowego.
Fajnie, u nas już byśmy dalej nie pojechali, a ten tu zainkasował 20$. W ramach ceny mogliśmy sobie zjechać na dół i obozować w kanionie do następnego dnia.
Kanion Czaryński to drugi co do wielkości kanion na świecie, zaraz po Grand Canyonie w Colorado. Szacuje się, że powstał 10 mln lat wcześniej, ukształtowany przez rzekę Czaryń. Długość kanionu wynosi 150 km, a wysokość jego ścian dochodzi do 80 m. Odkryty został 150 lat temu przez rosyjskiego podróżnika.
Pierwsze co zrobiliśmy to rzut oka na kanion z góry. Szczerze mówiąc, wielka rewelacja to nie była.
Później jednak postanowiliśmy zobaczyć kanion od dołu. Droga w dół okazała się być wspaniała. Było stromo i wąsko, były spore koleiny i głębokie doły.
A na samym końcu znalazło się i ucho skalne, które dostarczyło mnóstwa emocji, bo w końcu Bizun z namiotem dachowym jest całkiem wysoki.
Na 35 calowych kołach nie przejechalibyśmy dalej.
Zjazd do kanionu dostarczył nam też niezapomnianych wrażeń widokowych. Tu dopiero było naprawdę pięknie!
Te niesamowite formy skalne, te kolory! Te głazy, które wedle ostro pracującej wyobraźni zaraz powinny się zawalić! No i piękna niebieska rzeka wśród tego wszystkiego.
Rozłożyliśmy sobie obóz całkowicie zachwyceni życiem.
Trochę tu ludzi się kręci, ale bardzo nam to nie przeszkadzało. Prawie wszyscy przyjechali tu pojazdami z napędem na 4, co wcale nie dziwi biorąc pod uwagę drogę w górę kanionu. Przeważają Toyoty LC.
Rodzinka z takiej Toyki zaprosiła nas na szaszłyki baranie z grilla. Pochodzenia byli ci ludzie tureckiego i owo mięsko było przyrządzone po prostu genialnie. W ogóle nie było tego czuć baranem. Mięciutkie i kruche jak wieprzowinka. Obdarowaliśmy się nawzajem rozmaitymi prezentami typu słodycze dla ich dzieci albo węgiel dla nas i generalnie nawiązywaliśmy kontakty międzynarodowe.
Po posiłku wstawiliśmy sobie krzesełka do wody, piwko w rączkę. To dopiero relaks!
Relaksowaliśmy się tam do późnego wieczora, kiedy to przyszedł czas na kolację.
Po kolacji rozpaliliśmy całkiem spore ognisko. Siedzieliśmy sobie przy wędzonej ikrze, oliwkach i koniaku Marcel. Koło 23 Paweł poszedł zaprosić do nas strażnika. Bardzo długo nie wracał. Okazało się, że zaczął się tlić jakiś pień i Q brał udział w akcji gaśniczej. Do gaszenia pożaru używał składanego wiaderka, które nawiasem mówiąc jest wyjątkowo przydatnym gadżetem wyprawowym.
Po usunięciu zagrożenia obaj strażacy przyszli do ogniska. Opowieści i osuszanie koniaku trwało do późnych godzin nocnych...
Ostatnio zmieniony czw 03 wrz, 2009 przez fruzia, łącznie zmieniany 1 raz.
1 września 2008
Wstaliśmy o 14... Powolutku i cichutko zebraliśmy manatki i opuściliśmy kanion Czaryń.
W drodze powrotnej zaczęłam się źle czuć. Po powrocie do stolicy poszliśmy na jakieś drobne jedzenie, po czym wróciliśmy do hotelu, Paweł poszedł pogadać z Maxem, a ja kropnęłam się spać.
Nic więcej nie napiszę, bo znowu miałam przesrane...
Wstaliśmy o 14... Powolutku i cichutko zebraliśmy manatki i opuściliśmy kanion Czaryń.
W drodze powrotnej zaczęłam się źle czuć. Po powrocie do stolicy poszliśmy na jakieś drobne jedzenie, po czym wróciliśmy do hotelu, Paweł poszedł pogadać z Maxem, a ja kropnęłam się spać.
Nic więcej nie napiszę, bo znowu miałam przesrane...
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 34 gości